"Źle się dzieje w El Royale" [recenzja]: Źle się dzieje w państwie amerykańskim

Jon Hamm, Jeff Bridges i Cynthia Erivo w scenie z "Źle się dzieje w El Royale" /materiały prasowe

"Źle się dzieje w El Royale" to niby gatunkowy miszmasz podszyty humorem i odniesieniami do klasyki kina, ale jednak coś więcej. I to coś robi różnicę.

Drew Goddard jest obecnie jednym z największych amerykańskich specjalistów od bawienia się kulturą filmową. Dał temu wyraz choćby w doskonałym i wciąż zbyt mało znanym debiucie reżyserskim "Dom w głębi lasu", w którym przerabiał schematy amerykańskiego młodzieżowego horroru tak, że nie sposób było się nie śmiać i jednocześnie nie odczuwać gęsiej skórki ekscytacji. W "Źle się dzieje w El Royale", którym Goddard powraca po latach na stołek reżysera filmu kinowego, śmiech również gra ważną rolę, ale raczej ironiczną niż stricte rozrywkową.

Reklama

Osadzona w latach 70. opowieść o kilku osobach, które znalazły się przypadkiem w tym samym czasie w tajemniczym kiczowatym hotelu położonym na granicy Kalifornii i Nevady, jest bowiem historią znacznie poważniejszą, rozliczeniową, chwilami bardziej gorzką niż słodką. Tarantinowską w duchu żonglerką słowami, cytatami i potencjalnie kultowymi scenami, która w pewnym momencie zamienia się w tyleż barwny co bezlitosny komentarz dotyczący wydarzeń, na których dzisiejsza Ameryka zbudowała swoją kulturową i społeczną tożsamość.

Widzowie, którzy spodziewali się po "Źle się dzieje w El Royale" przede wszystkim dobrej i krwawej rozrywki, powinni być mimo wszystko usatysfakcjonowani. Goddard jest wytrawnym stylistą i nie zrobił hermetycznego filmu dla wybranych, lecz pełnokrwisty dramat sensacyjny i jednocześnie hołd dla czarnych kryminałów oraz produkcji przerabiających zimnowojenną paranoję. Reżyser spędza pierwsze pół godziny na przedstawianiu poszczególnych postaci dramatu, tworząc atmosferę rodem z podkręconej ekranizacji powieści Agathy Christie.

W kolejnym akcie zaprasza widza do obserwowania swoistej "gry w Mafię", w ramach której wszyscy blefujący na potęgę, skrywający różne sekrety bohaterowie ukazują swoje prawdziwe oblicza. Wszystko to zostaje podane w niezwykle atrakcyjnej formie, z wpadającymi w ucho piosenkami, imponującą scenografią i kostiumami, pięknymi jazdami kamery. Ale gdy pada pierwszy trup, Goddard zaczyna szarżować, przygotowując się do wielkiego finału, obfitującego w iście dantejskie sceny, po którym widz wychodzi z kina dosłownie wycieńczony.

Innymi słowy, "Źle się dzieje w El Royale" to jeden z tych pojawiających się zbyt rzadko filmów, które łączą inteligentny i odważny przekaz z nieskończonymi możliwościami kina gatunkowego, by widza rozerwać i jednocześnie zapewnić mu pożywkę dla umysłu. Szerszej publiczności taki mariaż nie będzie zapewne odpowiadać, znacznie łatwiej ogląda się filmy o tym, co znane, oswojone i lubiane. Tym bardziej nie historie, w których przemoc zostaje w pewnym momencie pozbawiona bezpiecznej ironii i naprawdę potrafi emocjonalnie zaboleć.

Dlatego film Goddarda nie ma mimo znanych nazwisk - Jeff Bridges, Chris Hemsworth, Jon Hamm, Dakota Johnson (w jednej z najlepszych ról w karierze) - najmniejszych szans w starciu z popkulturowymi superbohaterami i wysokobudżetowymi produkcjami o unicestwianiu wielkich amerykańskich miast. Ale części widzów, którzy dadzą Goddardowi szansę i pozwolą mu się przeprowadzić przez kolejne zwroty akcji aż do przejmującego finału, "Źle się dzieje w El Royale" zaoferuje znacznie więcej niż dziesiątki kinowych hitów z ostatnich lat.

8/10

"Źle się dzieje w El Royale" [Bad Times at the El Royale], reż. Drew Goddard, USA 2018, dystrybutor: Imperial-Cinepix, premiera kinowa 12 października 2018 roku.


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy