Z nostalgii za Alfredem Hitchockiem
"Tożsamość" ("Unknown"), reż. Jaume Collette- Serra, USA, Wielka Brytania, Niemcy, Francja, Kanada 2010, dystrybutor Warner Bros., premiera kinowa 6 maja 2011 roku.
Martin Harris (Liam Neeson), główny bohater "Tożsamości", traci grunt pod nogami szybciej, niż publiczność zdąży wygodnie usadowić się w fotelach podczas seansu. Jaume Collette-Serra twierdzi, że najbardziej ceni filmy w stylu Alfreda Hitchocka. Lubi, kiedy widzowie czują się zagubieni tak bardzo, jak bohater filmu, który oglądają. Nie wątpię, że hiszpański reżyser, dosyć przeciętnych horrorów, chciałby być kojarzony z wybitnym twórcą thrillerów.
Na pierwszy rzut oka pomysł tego rodzaju wydaje się zupełnie racjonalny. Stawiamy obok siebie czwarty film wyreżyserowany przez Collette-Serrę i "Północ - północny zachód" Alfreda Hitchocka. Mamy dwóch bohaterów. Mnożą się referencje. Obu zostaje skradziona tożsamość, obaj muszą udowadniać, kim są. Świat staje się wrogi, jak na dobry thriller przystało, wędrówka po nim i odkrywanie związków między postaciami z wolna zamienia się w peregrynację po piekle.
Zarówno u boku Rogera (Cary Grant), jak i Martina pojawiają się piękne kobiety z przeszłością. Do zabawy dołączają także agenci służb specjalnych. Wszystko to bardzo pobieżnie zacieśnia powiązania między dwiema produkcjami. Porównań z autorem filmu "Północ - północy zachód" (1959) Collette-Serra powinien jednak unikać jak ognia. Owocują one bowiem jedynie przekonaniem, że reżyser "Tożsamości" porwał się z motyką na słońce.
Zamiast zrealizować porządny thriller, na który wszyscy czekaliśmy, twórca wplątał w fabularne wydarzenia serię wątków, które rzekomo pogłębiają portret psychologiczny bohaterów. W istocie jednak wprowadzają one między nich ziarna absurdu. Jako że trafiają na dobry grunt, kiełkują w zatrważająco szybkim tempie, rozrastają się jak chwasty i owocują głębokim poczuciem zażenowania.
Wszystko zaczyna się od wypadku drogowego w Berlinie, któremu ulega Martin i kierowca taksówki, Gina (Diane Kruger). Na samochód spada lodówka, która z hukiem wypadła z przejeżdżającej drugim pasem ciężarówki. Gdyby to była kreskówka, zgniotłaby bohaterowi głowę. W pewnym sensie podobnie dzieje się i w filmie Collette-Serry. Martin, uratowany przez Ginę, traci pamięć. Wspomnień, które powoli wracają, nikt zaś z nim nie dzieli. Żona (January Jones) się go wypiera, nazywa jego imieniem obcego mężczyznę. W szpitalu próbują go zabić (scena na sali zabiegowej przywraca pamięć o pociągu reżysera do poetyki rodem z horroru). Kiedy Gina zdobywa się na kolejny akt poświęcenia i postanawia pomóc zagubionemu mężczyźnie, okazuje się, że wśród wrogów, z którymi musi walczyć Martin jest on sam.
Collette-Serra rozciąga ideę zagubionej/odnalezionej "tożsamości" poza amnezję Martina. Robi tym samym duży błąd, a ja z tego powodu mam ochotę zrzucić na niego nie jedną, ale osiem lodówek, by dorównać mu w potędze absurdu, jaką operuje. W jego podtrzymywaniu przodują bohaterowie drugoplanowi - Gina i Ernst Jürgen (Bruno Gantz). Ona jest nielegalną imigrantką. Kiedy Martin usiłuje sobie przypomnieć własne życie, Gina stara się wyprzeć wspomnienia wojennej przeszłości. Mówiącej z bośniackim akcentem Diane Kruger nie sposób jednak wymazać z pamięci.
Do grona postaci groteskowych dołącza też Jürgen, były niemiecki agent STAZI, którego dom przypomina muzeum figur wo(j)skowych. Żeby była równowaga, on o pamięć przeszłości dba jak nikt inny. Płynna tożsamość Harrisa - współczesnego Amerykanina dopełnia obrazek zakorzeniony w pseudo socjologicznych badaniach nad wielokulturowym społeczeństwem. Zdaje się jednak, że dzięki niemu reżyser osiągnął to, czego chciał. Jako widz czuję się zagubiona, bo nie wiem, po co to wszystko?
3/10
Nie wiesz, w którym kinie możesz obejrzeć film "Tożsamość"? Sprawdź repertuar kin w swoim mieście!