Reklama

Wstrząs, szok i katharsis

"Dom zły", reż. Wojtek Smarzowski, Polska 2009, ITI Cinema, premiera kinowa: 27 listopada 2009

Przygnębiająco pesymistyczne jest kino Wojtka Smarzowskiego. "Dom zły" - mentalna wiwisekcja stanu wojennego - oferuje nam też jednak wędrówkę w bardziej mistyczne rejony.

Wstrząs, szok, katharsis - nowy film twórcy "Wesela" raczej nie pozostawi widza obojętnym. To jeden z najważniejszych filmów dekady nie tylko dlatego, że jest świetnie skonstruowany, ale z powodu egzorcyzmu odprawionego na wciąż żywej tkance stanu wojennego. W najnowszych polskich filmach - "Popiełuszce", "Mniejszym źle", czy w czekającym na kinową premierę "Wszystko co kocham" - okres ten pełni jedynie funkcję historycznego sztafażu. "Dom zły" jest w całości diagnozą mentalnego stanu ówczesnej, pogrążonej w stanie wojennym Polski. Mimo że stan wojenny jest tu tylko przedmiotem domysłu.

Reklama

Podoba mi się już sam tytuł tego filmu. Niegramatyczny, bo przecież prawidłowo, po polsku, powinno być "zły dom". Ale Smarzowski opowiada o świecie kulawym, o świecie przetrąconym, o świecie zaniku podstawowych ludzkich wartości. Ta stylistyczna inwersja ("statek pijany"?) działa też jednak w inny sposób - przypomina widzowi, że ma do czynienia jedynie z wytworem wyobraźni, że nic, co widział, nie zdarzyło się naprawdę. Że jest jedynie mroczną bajką o mitycznej pojemności. Bo akcja filmu Smarzowskiego, mimo że umiejscowiona w konkretnym miejscu i czasie - jesienią 1978 i zimą 1982 roku na podkarpackim zadupiu - mogłaby wydarzyć się gdziekolwiek, kiedykolwiek. O jej literackim charakterze zaświadcza też sposób prezentacji tytułu w czołówce filmu - wybity na maszynie do pisania. Ktoś to przecież musiał napisać.

"Dom zły" jest thrillerem. Jednak wydaje się, że reżysera niezbyt interesuje rozwiązanie kryminalnej zagadki, którą próbuje też rozwikłać widz (co naprawdę wydarzyło się ponad trzy lata temu w domu Dziabasów?). Emocjonowanie się odpowiedzią na pytanie "kto zabił?" z pewnością sprzyja wartkiemu seansowi, jednak sens "Domu złego" zdaje się leżeć gdzie indziej. W rozbiciu filmu na pół - Smarzowski opowiada nam równolegle dwa wydarzenia: spotkanie zootechnika Środonia z małżeństwem Dziabasów i późniejszą milicyjną rekonstrukcję zdarzeń, do których doszło trzy lata wcześniej - dostrzegam nie tylko wspaniały potencjał narracyjny, ale też wyjątkową metaforyczną pojemność. Błotnista jesień 1978 (błoto w tym filmie jest totalne) kontra mroźna zima 1982 . I tylko wódka nieprzerwanie leje się strumieniami.

Jest Smarzowski mistrzem mikroscenek, w których króluje czarny humor. Jego film jest bowiem nie tylko przerażający, ale też... zabawny. Taką perełką jest choćby historia mężczyzny, który celowo wzniecał pożary, by chędożyć żonę miejscowego strażaka. Z punktu widzenia logiki filmu - scena całkowicie zbędna, po prostu pyszny ornament. Dzięki takim smakołykom film Smarzowskiego jednak nie tylko boli, ale też bawi. Najwyższej próby czarny humor reżyser "Domu złego" prezentuje też w scenie odegrania zabójstwa sprzed trzech lat przez przywiezionych przez milicjantów na miejsce zbrodni pozorantów.

W "Domu złym" zobaczymy twarze znane z wcześniejszego filmu reżysera "Wesele". Jest Lech Dyblik, jest Bartłomiej Topa, wreszcie - najważniejszy aktor tego filmu - Marian Dziędziel. Mimo że jego Dziabas nie jest centralną postacią tej historii (pozostaje nim Środoń, grany przez Arkadiusza Jakubika) to jednak jego rola odciska swym złowieszczym ciężarem piętno na całym filmie. To właśnie u Smarzowskiego Dziędziel stworzył swe największe kinowe role, a jego Dziabas w "Domu złym" w swej diabelskiej upiorności bije na głowę nawet Wojnara z "Wesela". Po prostu nie można oderwać oczu od jego ogorzałej twarzy - jednym z powodów, dla których chce się obejrzeć ten film jeszcze raz jest właśnie kreacja Mariana Dziędziela.

Nie mniejsze wrażenie robi muzyka Mikołaja Trzaski. Brudne, gwałtowne, mające w sobie coś z punkowego ducha dźwięki jego saksofonu nie tylko potęgują sensacyjny aspekt "Domu złego", ale strukturują klimat i aurę tego filmu, wynosząc ją ponad realistyczny poziom. Zresztą punkowe korzenie pokazuje też Smarzowski w zabawnej samochodowej scenie między bohaterem granym przez Bartłomieja Topę (porucznik Mróz) a Sławomirem Orzechowskim (Zięba), kiedy ten ostatni wyciąga zarekwirowany opozycjonistom magnetofon i puszcza kawałek Dezertera "Spytaj milicjanta".

A jednak film Smarzowskiego, mimo głębokiego, organicznego wręcz pesymizmu, zmierza w metafizyczne rejony. Taki był pomysł na finałową scenę, przypominającą zakończenie "Wesela". Kamera z lotu ptaka spokojnie obserwuje miejsce ekranowych zdarzeń. Kto się uprze, dostrzeże tu "ołtarzową", trójdzielną strukturę obrazu. Ale nawet bez tego zakończenie "Domu złego" pozostaje jedną z najmocniejszych, najbardziej wstrząsających, najbardziej mistycznych (Bruegel?) i najbardziej kinematograficznych (bo opowiadających obrazem, nie dialogiem) scen polskiego kina.

Krytyka dowodzi, że "Dom zły" to takie polskie "Fargo", że zrealizowany jest ten film w stylu Tarantino. Drapię się z niedowierzaniem po głowie. Jeśli już miałbym znaleźć w światowym kinie dzieło podobnego kalibru, przychodzi mi do głowy tylko jeden tytuł - "Ładunek 200" Aleksieja Bałabanowa.

9/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: wojtek | smarzowski | film | Wojtek Smarzowski | szok
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama