Reklama

Wielki powrót Bridget Jones! Tego się nie spodziewałam [recenzja]

Co wam przychodzi na myśl, gdy słyszycie Bridget Jones? Szalona komedia romantyczna z nieogarniętą życiowo 30-kilkulatką, której ambitne plany na samorozwój i znalezienie życiowego partnera zawsze spełzają na niczym. I tu was zaskoczę - bo najnowsza Bridget jest tak daleko od tej pierwotnej, jak tylko się da. Ci, którzy w walentynki wybrali się na kontynuację przygód uroczej Jones, by się pośmiać, pewnie mocno się zdziwili, gdy po raz kolejny ocierali łzy ze wzruszenia. Ale po kolei...

Uwaga! Recenzja zawiera spoilery.

Bridget Jones: symbol aspiracji i problemów młodych kobiet

"Dziennik Bridget Jones" początkowo ukazywał się jako historia odcinkowa w 1995 roku na łamach "The Independent". Rok później przygody 32-letniej singielki zostały wydane jako książka i podbiły rynek wydawniczy. Sama bohaterka została określona jako "współczesny symbol aspiracji i problemów młodych kobiet".  

W końcu w 2001 roku w kinach zadebiutowała pierwsza ekranizacja popularnej serii, a w rolę Bridget wcieliła się Renee Zellweger. Na ekranie jako adoratorzy partnerowali jej Colin Firth i Hugh Grant. Później powstały "Bridget Jones: W pogoni za rozumem" oraz "Bridget Jones 3". 14 lutego 2025 roku swoją premierę w Polsce miała czwarta i prawdopodobnie ostatnia część ponad 20-letniej serii filmowej - "Bridget Jones: Szalejąc za facetem". 

Reklama

Bridget jakiej się nie spodziewałam

Na początku warto wspomnieć, że trzecia odsłona kultowych komedii romantycznych zakończyła się ślubem Bridget Jones i Marka Darcy’ego, na którym towarzyszył im ich syn William (inaczej Billy). Wydawało się, że od teraz bohaterowie będą żyć długo i szczęśliwie - niestety scenarzyści czwartej części postanowili ponownie wywrócić życie głównej postaci do góry nogami.  

Bridget wita nas już po pięćdziesiątce jako mama dwójki dzieci. Rodzina powiększyła się o cudowną Mable, która absolutnie wdała się w chaotyczną Jones. Nietrudno, więc zgadnąć, że Billy to wykapany ojciec - cichy, spokojny i poukładany. W tym pięknym obrazku brakuje tylko Marka, który kilka lat wcześniej zginął, wykonując swoją pracę. 

Samotna mama stara się pogodzić wychowywanie dzieci z żałobą po mężu, ale i tym razem przyjdzie jej zmierzyć się z wymaganiami społeczeństwa i radami przyjaciół. Daleko jej przecież do schludnych i poukładanych mam, które widuje w szkole, jej życie miłosne znowu przestało istnieć, a niania, którą zatrudniła, by wrócić do pracy, wygląda jak modelka z okładki Vogue’a. 

Czwarta Bridget jest znacznie bardziej współczesna niż dwie pierwsze odsłony, ale też dużo lepiej zrealizowana niż trzecia. W końcu dojrzała Jones została rozpisana w scenariuszu tak, jak na to zasługuje - z szacunkiem do starszej wersji siebie, która wcale nie jest żółtodziobem w życiu i mierzy się z poważnymi problemami. Ból po stracie Marka jest wszechobecny. Film co chwilę przypomina nam, że był ważną postacią nie tylko dla Jones i dzieciaków, ale też całej serii. Właśnie to sprawia, że zaczynamy ronić łzy.

Jest to też wielkim dylematem dla samej głównej bohaterki, która nie wie, czy powinna pozwolić sobie na nową sympatię. Trochę na przekór sobie, z pomocą przyjaciółki, uruchomia Tindera i wdaje się w romans z dużo młodszym Roxterem (w tej roli Leo Woodall) - tu czeka nas sporo świetnie nakręconych scen, które na pewno zachwycą fanów pikantnych momentów w komediach romantycznych. Ogląda się to jak kilkuodcinkowy serial - czas płynie, a my nie chcemy, by seans się skończył. 

"Bridget Jones: Szalejąc za facetem" to naprawdę świetny film

"Bridget Jones: Szalejąc za facetem" przynosi nam również wiele powrotów bohaterów z poprzednich części i rozwiązuje ich wątki w bardzo nienachalny i logiczny sposób. Wszystkiego dowiadujemy się w swoim czasie i - przede wszystkim - ich losy mają sens. Nie ma nic gorszego niż wpychanie do scenariusza przypadkowych postaci tylko po to, by pokazać widzom, co się z nimi stało. Ze zdwojoną siłą wraca też Daniel Cleaver, grany przez Hugh Granta, który jest jeszcze bardziej sprośny i opryskliwy niż kiedykolwiek. Wszystko to za sprawą ingerencji samego aktora w dialogi. Jakiś czas temu Grant przyznał, że ma dość grania miłych postaci, bo on naprawdę wcale taki nie jest, dlatego po przeczytaniu tekstu od scenarzystów, Hugh pozwolił sobie poprawić wypowiedzi Daniela, który już od pierwszej części był postacią bez zahamowań. 

W tegorocznej odsłonie Bridget jest w piątej dekadzie swojego życia i dzięki mądremu podejściu twórców do fabuły, jej postać przemawia do zupełnie innego pokolenia niż w "Dzienniku Bridget Jones". Niesamowite jest to, że wraz z Jones pewnie dorosło wiele kobiet na całym świecie i teraz, gdy większość z nich założyła rodziny, ponownie mogą śledzić losy swojej idolki, która motywuje ich do działania i pokazuje, że życie wcale nie jest takie idealne i to jest jak najbardziej w porządku.

Jestem absolutnie oczarowana tym filmem. Po "Bridget Jones 3" - która według mnie mogłaby nie istnieć - nie sądziłam, że scenarzyści poradzą sobie z doprowadzeniem Bridget do satysfakcjonującego zakończenia (bo wszystko wskazuje na to, że kontynuacji nie będzie), a jednak! Na czwartej części można się i pośmiać, i popłakać, ale przed wszystkim dobrze bawić i być dumnym, że główna bohaterka zrozumiała, co jest dla niej w życiu tak naprawdę ważne. I chyba nie będzie to spoiler, jeśli powiem, że wcale nie są to szczupłe uda czy powodzenie u mężczyzn. 

Szczerze polecam wam seans nowej Bridget nawet jeśli nie oglądaliście poprzednich części. Tylko pamiętajcie o pudełku chusteczek - ciężko będzie powstrzymać łzy! 

8/10

Zobacz też: Zaskakujący werdykt. "Konklawe" pokonuje oscarowych faworytów

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy