Na fali niedawnego sukcesu "Elvisa" Baza Luhrmanna do polskich kin wchodzi kolejna biograficzna opowieść o jednej z legend światowej muzyki. Artystyczny potencjał, jaki tkwił w skomplikowanych, pokiereszowanych losach Whitney Houston, dorównywał pewnie wyjątkowej skali jej głosu. Problem w tym, że wyreżyserowana przez Kasi Lemmons fabuła przypomina raczej moment, w którym piosenkarka zaczynała stopniowo go tracić.
Poprzeczka zawieszona została wysoko, nie tylko z uwagi na szereg udanych filmowych biopików zrealizowanych w ostatnim czasie, ale i fakt, że cztery lata temu bardzo interesujący dokument o Whitney Houston nakręcił Brytyjczyk Kevin Macdonald. Pokazał on jednocześnie ciekawy mechanizm związany ze snuciem opowieści o kontrowersyjnych legendach. Błądząc wśród szeregu półprawd czy wzajemnie wykluczających się wypowiedzi bliskich gwiazdy, dał do zrozumienia, jak trudne jest oddanie spójnego wizerunku Houston.
Próby kruszenia muru, zawodowej dociekliwości czy zwykłej ludzkiej ciekawości zabrakło, moim zdaniem, twórcom fabuły "Whitney Houston: I Wanna Dance with Somebody". Jakby w zupełności wystarczyło im jedno zdanie, które najczęściej chyba powraca przy okazji rozmowy o amerykańskiej wokalistce - na scenie radziła sobie znacznie lepiej niż w życiu osobistym. Brakuje tu głębi wspomnianego "Elvisa" czy chociażby oryginalności w podejściu do kina biograficznego, jakie pokazał nie tak dawno Andrew Dominik w "Blondynce" (2022). "Whitney Houston: I Wanna Dance with Somebody" przemyka się po powierzchni, nie wchodząc ani na milimetr głębiej.
Kasi Lemmons koncentruje się w swojej opowieści na budowaniu artystycznej legendy. Od prostej dziewczyny z Jersey, choć nie wiem, czy można nazwać tak osobę, której matką chrzestną była Aretha Franklin, po głos pokolenia i najczęściej nagradzaną wokalistkę w historii. Pokazuje momenty przełomowe: debiutancki solowy występ w klubie, pierwsze hity, odśpiewanie hymnu podczas Super Bowl czy przyjęcie roli w filmie "Bodyguard" (1992) u boku Kevina Costnera.
Tyle że za każdym razem to raczej zobrazowanie kolejnych faktów drogi na szczyt, bez większej refleksji czy analizy. Siłą napędową opowieści nie jest wcale scenariusz, a kolejne piosenki Whitney, które budują tu narrację. I o ile w obrazowaniu blasków sławy może się to jeszcze sprawdzać, o tyle w mówieniu o cieniach, a zwłaszcza demonach, jakie prześladowały Houston przez sporą część jej życia, aż do tragicznego końca, zdecydowanie zabrakło mi bardziej krytycznego podejścia.
Znamienny jest też fakt, że w tym filmie ciekawsza od Whitney była dla mnie postać jej wieloletniego agenta i przyjaciela Clive’a Davisa, w którego rolę świetnie wcielił się Stanley Tucci. Brytyjska aktorka Naomi Ackie, dla której z pewnością rola Houston stanowiła największe wyzwanie w dotychczasowej karierze, była jak cały ten film. Poprawna. Próżno szukać tu szaleństwa fenomenalnego Austina Butlera w roli Elvisa, charyzmy Jamiego Foxxa wcielającego się kiedyś w postać Raya Charlesa ("Ray", reż. Taylor Hackford) czy magnetyzmu Vala Kilmera jako Jima Morrisona ("The Doors", reż. Oliver Stone).
Tym, co zaimponować może w filmie Kasi Lemmons, są z pewnością sekwencje muzyczne, czego dowodem podśpiewujący na seansie obok mnie widzowie. Zwłaszcza wzruszająca, kilkunastominutowa finałowa scena. Fani amerykańskiej wokalistki pewnie nie będą zawiedzeni, pozostali mogą odczuwać niedosyt. Mnie bliżej do tych drugich i nie jestem pewien, czy projekcja nie byłaby lepsza, gdybym przez te blisko dwie i pół godziny miał zamknięte oczy i jedynie słuchał.
5/10
"Whitney Houston: I Wanna Dance with Somebody" (I Wanna Dance with Somebody), reż. Kasi Lemmons, USA, 2022, dystrybutor: UIP, premiera kinowa: 23 grudnia 2022 roku.