"W samym sercu morza" [recenzja]: Spokojny puls

Kadr z filmu "W samym sercu morza" /materiały prasowe

"W samym sercu morza" puls jest wyjątkowo spokojny. Przydałby się tutaj nie tylko kardiolog z zastrzykiem z adrenaliny, ale i dobry psycholog.

Przeciętny, najnowszy film Rona Howarda jest powtórką z całkiem niezłego "Wyścigu". Łączy je nie tylko postać Chrisa Hemswortha w głównej roli, ale też rywalizacja między dwoma nieugiętymi samcami.

W opowieści o kierowcach rajdowych ton nadawały rozpędzane do czerwoności silniki i szaleńczy pęd samochodów. Tego w historii załogi wielorybniczego statku Essex nie udaje się powtórzyć. Chociaż specjaliści od CGI dwoją się i troją, by napędzanemu wiatrem żaglowcowi nadać tempa, potęgi i grozy, nie wtórują im twórcy scenariusza, którzy co rusz osiadają na mieliźnie, zwłaszcza psychologicznej.

Ale - wróćmy do tematu rywalizacji, która tutaj ma podłoże klasowe. Dziejowa niesprawiedliwość naznacza ton naszych sympatii. Wiadomo przecież, że ściskać kciuki będziemy za pierwszego oficera statku, Owena Chase’a (Chris Hemsworth), który ciężką pracą piął się po szczeblach społecznej drabiny. Urodził się synem farmera, by wreszcie zawiadywać załogą. Tak mu obiecano, ale bez pokrycia. Z urodzenia posadę objął arogancki syn arystokraty (Benjamin Walker), który nie czuje respektu przed oceanem. Wystarczy dodać dwa do dwóch, by wiedzieć, jak potoczy się konflikt: komu ufać będzie załoga, kto doprowadzi Essex do zguby i komu sprzyjać będzie Fortuna.

Reklama

Pierwsza połowa filmu, w której rzeczony konflikt rozgrywa się na pierwszym planie, jeszcze jakoś się broni. Nie dorównuje może "Panu i władcy" Petera Weira, ale całkiem sprawnie posługuje się romantycznym mitem, którym obrosły wielomiesięczne żeglugi. Członkowie ekspedycji docierają się według zasad zaufania i polegania na sobie, majtkowie przechodzą makabryczną inicjację na pełnoprawnych żeglarzy (charakter chrztu bezwzględnie obrazuje scena, w której jeden z młodzianów wchodzi do wnętrza wieloryba - smród niemal unosi się z ekranu), a hołubiony pierwszy oficer, niczym bóg-ojciec, za dobre wynagradza słowem o wadze złota, a za złe karze. Ma to wszystko umiarkowany styl i klimat, ale jest całkiem efektownie sfilmowane.

O wiele gorzej jest, kiedy załoga traci statek. Howardowi nie udaje się gładko przejść z przygodowego kina morskiego w dramat psychologiczny. Chociaż dryfujący po bezkresnym oceanie, pozostali przy życiu członkowie załogi mierzą się z problemami etyki i moralności (kanibalizm, dobicie umierających), na ekranie nie czuć ich rozterek. Dramat ogranicza się do patetycznych słów i gestów, których sztuczność odbiera tej opowieści wiarygodność i charakter.

Hermanowi Melville’owi na podstawie jedynie inspiracji historią załogi statku Essex udało się stworzyć opus magnum w postaci "Moby Dicka". Howardowi nie powiodło się nawet przełożenie jej na hollywoodzki spektakl. Trudno się dziwić, skoro taki samograj jak wychudzone o kilkanaście kilogramów ciało Chrisa Hemswortha miga na ekranie ledwie przez chwilę. Z elementów budujących "W samym sercu morza" można było złożyć o wiele bardziej spektakularną układankę.

5/10

"W samym sercu morza" (In the Heart of the Sea), reż. Ron Howard, USA 2015, dystrybutor: Warner Bros., premiera kinowa: 4 grudnia 2015 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: W samym sercu morza
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy