Berlinale bez dwóch zdań jest najbardziej rozpolitykowanym i zaangażowanym spośród festiwali filmowych. Może to i zdarta płyta, ale co roku dostajemy kolejne dowody na to, że ci, którzy w życiu mają pod górę, słuchani są tu z dużą uwagą. Nic zatem dziwnego, że w takim tonie utrzymany był film inaugurujący tegoroczną edycję imprezy "Small Things Like These" w reżyserii Tima Mielantsa. I warto dodać, że było to dobre otwarcie.
- "Small Things Like These" Tima Mielantsa to jeden z 20 filmów walczących o Złotego Niedźwiedzia - główną nagrodę Berlinale
- W głównej roli oglądamy nominowanego do Oscara za rolę w "Oppenheimerze" Cilliana Murphy'ego
- "Small Things Like These" podejmuje tematykę azyli Magdalenek - wychowawczej instytucji, prowadzonej przez katolickie zakony, do których trafiały sprawiające problemy młode dziewczyny.
Nie ma co udawać, że to osoba belgijskiego twórcy tak bardzo zelektryzowała berlińskich decydentów. Mielants to raczej solidny rzemieślnik, któremu jednak daleko do łatki wyróżniającego się talentu i bycia stałym bywalcem największych filmowych festiwali. A i do tej pory znacznie pewniej czuł się realizując produkcje telewizyjne. Wśród nich jeden z sezonów "Peaky Blinders", gdzie na planie spotkał wcielającego się w rolę Thomasa Shelby’ego Cilliana Murphy’ego. I to właśnie wybitny irlandzki aktor, do spółki z Claire Keegan, autorką książki, która posłużyła za podstawę scenariusza "Small Things Like These" (nota bene na kanwie wcześniejszej jej powieści powstała nominowana do Oscara "Cicha dziewczyna") wydają się być kołami zamachowymi decyzji o wybraniu tej produkcji na otwarcie berlińskiego festiwalu.
Film Mielantsa podejmuje temat, jaki dla kina fabularnego odkryło wcześniej dwóch brytyjskich reżyserów: Peter Mullan w "Siostrach Magdalenkach" (2002) oraz Stephen Frears w "Tajemnicy Filomeny" (2013). Chodzi o prowadzone latami przez kościół katolicki azyle Magdalenek - placówki mające, przynajmniej w założeniu, sprowadzać na dobrą drogę upadłe młode kobiety. Nadużycia do jakich tam dochodziło, systemowe niszczenie jednostek, przemoc oraz skandalicznie warunki, w jakich przebywały podopieczne tych miejsc, sprawiły, że była to jedna z ciemniejszych i bardziej wstydliwych kart Kościoła katolickiego XX wieku. Belgijski reżyser przyjmuje jednak nieco inną perspektywę niż wspomniani Mullan i Frears.
Dramatyczną historię poznajemy niejako mimochodem, bo akcja rozgrywającego się w połowie lat 80. "Small Things Like These" skupiona jest wokół mężczyzny, który z całym tym procederem de facto nie ma nic wspólnego. Większość każdego dnia Bill Furlong spędza za kierownicą swojej niewielkiej ciężarówki, rozwożąc po okolicznych placówkach węgiel i paliwo. Umorusany, z wypisanym cierpieniem na twarzy, próbuje związać koniec z końcem w pogrążonym w kryzysie kraju. Zwłaszcza, że zbliżają się święta Bożego Narodzenia, a to dla wielodzietnej rodziny Billa oznacza dodatkowe wydatki. Ciężka fizyczna praca bohatera zupełnie nie licuje z jego wrażliwością, która naznaczona jest traumą z przeszłości. Być może dlatego mężczyzna nie potrafi być obojętny, gdy widzi zło, jakie dzieje się na jego oczach. Mimo że wśród społeczności małego konserwatywnego miasteczka panuje w tej materii zmowa milczenia.
To kolejny po "Oppenheimerze" (2023) Christophera Nolana film, gdzie tak wiele dzieje się już na samej twarzy Cilliana Murphy’ego. Wyraża ona zdecydowanie więcej niż słowa, których z jego ust w "Small Things Like These" nie pada zresztą zbyt wiele. Bill to raczej typ milczka i samotnika, kotłujący wszelkie emocje wewnątrz siebie. Swoją drogą to ciekawe, w jak różnym repertuarze potrafi odnaleźć się irlandzki aktor. Od ról złoczyńców w komiksowych superprodukcjach, przez ojca bomby atomowej, po styranego życiem everymana w kameralnym społecznym dramacie jak w przypadku filmu Mielantsa. I zupełnie jak postać Billa, który niesie na swoich barkach kolejne wory z węglem, tak na Murphym (może do spółki z demoniczną siostrą przełożoną graną przez Emily Watson) spoczywa ciężar prezentowanej opowieści.
Historii niełatwej, żywo czerpiącej z tradycji brytyjskiego kina społecznego, ale też obrazującej hipokryzję Kościoła katolickiego. O ile wspomniane filmy Mullana i Frearsa pokazywały to w sposób bezpośredni, o tyle Mielants proponuje perspektywę obserwatora. Równie jednak mocną i dojmującą.
7/10