"Wykidajło" z 1989 roku z Patrickiem Swayze'em w roli ochroniarza, który na zmianę bolał nad swoim losem i wyrywał krtań przeciwnikom, to niesamowite kuriozum. Absolutnie nie można nazwać go dobrym filmem, natomiast seans stanowi wspaniałą rozrywkę, ociekającą przesadzoną akcją, czerstwymi dialogami i czystą zabawą. Był przerysowany, był skrajnie głupi, był jedyny w swoim rodzaju i niemożliwy do zapomnienia. Remake w reżyserii Douga Limana często wydaje się wstydzić swojego rodowodu. Niepotrzebnie. Bo "Road House" jest najlepszy, który zmienia się w jazdę bez trzymanki.
- "Road House" to remake "Wykidajły" Rowdy'ego Herringtona z 1989 roku
- W protagonistę, którego poprzednim razem zagrał Patrick Swayze, wcielił się Jake Gyllenhaal
- "Road House" jest także fabularnym debiutem zawodnika UFC Conora McGregora, który bez wątpienia jest odkryciem produkcji
Fabuła jest prosta. Dalton (Jake Gyllenhaal), były zawodnik UFC, po tragicznym wydarzeniu na ringu tuła się po kraju, zarabiając na ulicznych walkach. Po jednej z nich znajduje go Frankie (Jessica Williams), właścicielka klubu na archipelagu Florida Keys, który jest nawiedzany przez lokalny gang. Deal jest prosty — Dalton zostanie szefem ochrony i przepędzi agresorów, a ona obsypie go pieniędzmi. Sprawy komplikują się, gdy okazuje się, że w kolejne ataki są częścią większej intrygi.
Powiedzmy sobie szczerze, po "Road House" nikt nie spodziewał się skomplikowanej fabuły i psychologicznej głębi. Dalton ma smutne spojrzenie oraz pięści ze stali — i to ten drugi atrybut nas interesuje. Tym większe może być rozczarowanie widzów, że zanim protagonista pokaże, na co go stać, mija ponad dwadzieścia minut. W oryginale w tym czasie wiedzieliśmy już, że bohater wykreowany przez Patricka Swayze potrafi wyrwać krtań. Niby stronił od przemocy, ale jednak szybko zabierał się za spuszczanie manta.
"Road House" tymczasem boi się pójść w absurd i przerysowanie. Sama ta decyzja nie jest błędem. Problem w tym, że przez większość czasu nie daje nic w zamian. Za często włącza się tutaj szarobury film o facecie, który popełnił błąd i teraz boleje z tego powodu. Na szczęście im dalej w las, tym lepiej. Wystarczy wspomnieć pierwszą potyczkę z gangiem czy świetnie wykorzystany comic relief w postaci poczciwego głupka granego przez Arturo Castro.
Po około trzydziestu minutach zaczyna się wahanie poziomu. Raz mamy fajną (chociaż miejscami kłującą w oczy komputerem) bitkę, raz stypę. Raz Dalton jest największym kozakiem na wschodnim wybrzeżu, by zaraz robić smutne miny, jakby porwał Liamowi Neesonowi córkę. Bohater jest najciekawszy nie wtedy, gdy przytłaczają go błędy przeszłości, ale gdy balansuje między zamiłowaniem do przemocy i chęcią czynienia dobra. To gość, który spuści łobuzom manto i połamie im ręce, ale potem zawiezie wszystkich do szpitala. Bo ten Dalton to w sumie dobry chłopak jest.
Wyszedłby więc nieco za długi średniak, ale wtedy na ekranie pojawia się Conor McGregor. Nie mówię, że zawodnik UFC, dla którego jest to filmowy debiut, to aktorskie odkrycie na mierę zapaśników Dave'a Bautisty czy Johna Ceny. Niemniej bawi się najlepiej na świecie, a widzowie razem z nim. Jego Knox, czyli główny przeciwnik Daltona, to ludzkie wcielenie chaosu i czerwonej flagi, Terminator bez piątej klepki, którego pojawienie się obwieszczają sypiące się zęby, zniszczone meble i głupkowaty śmiech. Każda sekunda McGregora na ekranie to złoto.
"Road House" stoi więc w rozkroku — raz chciałby być poważnym filmem (mimo rysowanych grubą kreską charakterów i pretekstowej fabuły). Chwilę później idzie jednak w wyolbrzymienie oryginału, ale jakby się go wstydził, robi krok w stronę absurdu i zaraz dwa do tyłu. Szkoda, bo mógłby być to kolejny klasyk rodem z wypożyczalni wideo. A tak jest tylko fajny film na wieczór. Wyrywania krtani tu nie ma, ale też jest ok.
6/10
"Road House", reż. Doug Liman, USA 2024, dystrybucja: Prime Video, premiera VOD: 21 marca 2024 roku.