Reklama

Przeciwko rekinom finasjery!

"Tower Heist. Zemsta Cieciów" ("Tower Heist"), reż. Bret Ratner, USA 2011, dystrybutor UIP, premiera kinowa 10 listopada 2011 roku.

Kryzys amerykańskich banków sprzed dwóch lat i wstrząsy gospodarcze, które zaskoczyły najbogatszych Amerykanów po dziś dzień stanowią najbardziej gorący temat dla opinii publicznej w USA. Odkąd część najbogatszych obywateli finansowego molocha zadeklarowała, że może płacić wyższe podatki, a na Wall Street wybuchł strajk okupacyjny poparty przez autorytety wszelakiej maści, zwykli obywatele zaczęli znów wierzyć, że mają wpływ na sytuację gospodarczą swojego kraju.

Film Breta Ratnera "Tower Heist" to klasyczna odpowiedź amerykańskiego przemysłu filmowego na "zmiany społeczne" wśród Amerykanów. "Wychodzicie na ulice, przenosicie swoje konta do mniejszych banków, protestujecie przeciwko wyzyskowi i dominacji w świecie finansów? Dostaniecie gładko skrojony film o tym, jak "biedni stawiają czoła bogatym!".

Reklama

Tytułowa "Tower" to gigantyczny, szklany wieżowiec na Manhatannie, który zamieszkują najwięksi z wielkich i o którym marzy każdy poważny menager na Wall Street. Symbol sukcesu i gwarancja luksusu, który należy się tym nielicznym zdolnym, przedsiębiorczym, którzy zarobili miliony - oczywiście "od pucybuta, do milionera". Główny zarządca budynku, Josh Kovacs (Ben Stiller) jest piekielnie dokładnym szefem swojej drużyny obsługującej "gości". Aby pracować w Tower, trzeba znać jadłospisy swoich klientów, szczegóły z ich życia prywatnego, rozmiary ubrań i oczywiście być na każde zawołanie. Jedno potknięcie to natychmiastowe zwolnienie, szczególnie w przypadku "nielegalnych prezentów" - pracownicy Tower bowiem nie przyjmują napiwków.

Na ostatnim piętrze budynku mieszka Artur Shaw (Alan Alda) - gwiazda finansjery, który obraca setkami tysięcy dolarów, ale po swojego hamburgera z eko-mięsa chodzi sobie zawsze nonszalancko sam. Kiedy któregoś dnia zostaje porwany ze swojego apartamentu, menager Josh ogłasza kod czarny - ratunek za wszelką cenę!

W tym czarno-białym, absurdalnym, amerykańskim światku, w którym każdy ma swoje miejsce nagle dochodzi do katastrofy. Ideały obsługi tak oddanej swoim "panom i paniom" legną w gruzach, kiedy okazuje się, że krezusi tak naprawdę są zwykłymi kryminalistami, którzy w trakcie napadów korzystają z kont bankowych. Drużyna Josha Kovacsa - portierzy, recepcjoniści, pokojówki, chłopcy na posyłki i wielu innych stają się również ofiarami machlojek Artura Shawa. Ich fundusze emerytalne bądź co bądź, stanowiły jednak łakomy kąsek dla podupadającego finansisty. W takiej sytuacji prawdziwy przywódca "zwyklasów" Josh ma tylko jedno wyjście, aby zachować swoją dumę - zemścić się!

Polski podtytuł filmu, tradycyjnie kuriozalny niestety zdradza bardzo szybko trzy czwarte fabuły filmu Ratnera. Rzeczywiście Josh Kovacs kompletuje drużynę prześmiesznych nieudaczników, którzy próbują odebrać to, co im się należy. Oczywiście robią to w sposób kuriozalny - zatrudniają wykwalifikowanego złodzieja. Chwyt stary jak świat, który był już w tym roku eksploatowany w filmie "Szefowie-wrogowie" Setha Gordona. I tym razem "złoczyńca" jest czarnoskóry i oczywiście próbuje wyprowadzić w pole "mścicieli". W tej roli Eddie Murphy, który podobnie jak w prehistorycznym "Gliniarzu z Beverly Hills" dwoi się i troi, żeby jak najszybciej mówić i najszerzej się uśmiechać. Na dokładkę wspomniany wyżej Ben Stiller, który oprócz ratowania swojego przytulnego świata, próbuje poderwać agentkę FBI, oraz Cassey Affleck i Matthew Broderick. Niespodzianką może być rola Gabourey Sidibe ("Hej skarbie" reż. Lee Daniels) grającej kubańską pokojówkę, która jest w stanie otworzyć każdy, nawet najbardziej skomplikowany zamek. Próżno mówić w przypadku "Tower Heist" o stereotypach - jest ich naprawdę zbyt wiele. Warto raczej zwrócić uwagę na bełkotliwy obrazek "biedaków" z klasy średniej, których bogatsi (także z klasy średniej) próbują sportretować jak najbardziej wiernie - zgodnie ze swoimi przewidywaniami.

Wszystko razem ze scenami porwania wartego miliony dolarów czerwonego Ferrari, które kiedyś należało do samego Steve'a McQueena przypomina błahą bajeczkę, która ma prawdopodobnie odgrzebać starą legendę o Robin Hoodzie, dopasować się na siłę do amerykańskiej codzienności i co najważniejsze: troszkę rozładować napięcie. W końcu jak cieć dostanie swój kawałek złota, uśmiechnięty wróci nareszcie do swoich obowiązków!

5/10


Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: USA
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy