"Power Rangers" [recenzja]: Ciemna i kolorowa strona Mocy
Jakkolwiek absurdalnie by to nie zabrzmiało, kinowy reboot "Power Rangers" jest filmem ambitnym i karkołomnym. Stanowi bowiem próbę dodania ciężaru konwencji, która wydaje się szczytem beztroski i infantylizmu. Inną kwestią pozostaje jednak to, że rezultat tych starań jest w najlepszym razie kuriozalny.
"Power Rangers" Deana Israelite'a jest opowiedzianą z namaszczeniem origin story. Zanim bohaterowie - dzieciaki niespodziewanie obdarzone nadnaturalną mocą - obleką się w barwne uniformy, zanim wreszcie stawią czoła zagrażającej ich miastu lateksowej wiedźmie, muszą stopniowo oswoić się z nowym, heroicznym statusem. Trwa to ponad półtorej godziny, o wiele za długo. Rozciągnięty metraż jedynie uwypukla wady materiału, dla którego tworzywem są ścinki różnych filmowych gatunków: od szeroko pojętej fantastyki po kino o dorastaniu.
Wybrańcy wykonują kilometrowe skoki, penetrują wiekowy statek kosmiczny i uparcie trenują sztuki walki; licytują się przy tym na entuzjastyczne okrzyki lub przynajmniej szeroko otwierają usta. Słowem: zachowują się tak, jakby trafili na plan swoich ulubionych filmów. Oprócz tego bywają też nastolatkami, co pociąga ze sobą szereg pomniejszych wyzwań. Fabularnym mięsem ma być właśnie ich codzienne życie, zmagania z rówieśnikami, rodzicami i własnymi słabościami.
Chociaż warstwa obyczajowa sili się na powagę, to nigdy nie spełnia złożonych obietnic: autyk okazuje się uroczym nerdem, który zaskakująco dobrze odnajduje się w grupie, a nieakceptowana przez rodziców lesbijka nie dostaje szansy, aby przyprowadzić do domu jakąś dziewczynę. Cały czas znajdujemy się w kręgu gładkich banałów. Ponadto młodzi aktorzy - Dacre Montgomery, Naomi Scott, RJ Cyler, Becky G i Ludi Lin - nawet nie próbują zmienić swoich bohaterów w coś więcej niż chodzące i mówiące stereotypy na temat młodzieży.
Styl "Power Rangers" jest nachalnie mroczny. Już w pierwszej scenie, rozgrywającej się w erze kenozoicznej, widzimy wojowników ścierających się ze sobą na tle posępnego, wręcz apokaliptycznego krajobrazu. Dalsza część pozostaje utrzymana w podobnym duchu: pełno jest w niej kurzu i błocka, nie brakuje takich obrzydliwości jak mumia trzymana w zbiorniku na ryby, wszystko jest przepuszczone przez grafitowy filtr.
Z czasem jednak ta koncepcja estetyczna zaczyna zgrzytać: dzieje się to, gdy na ekranie debiutuje zabawkowy, programowo słodki robocik. Im bliżej końca, tym więcej jest kolorowego i radosnego kiczu rodem z serialowego pierwowzoru. Jego eksplozja następuje w momencie, w którym bohaterowie wsiadają do swoich pojazdów, a w tle rozbrzmiewa zaśpiew "Go Go Power Rangers!". Właśnie wtedy w pełni oczywiste staje się to, że to całe silenie się na reinterpretację to tylko zasłona dymna, tania i daremna sztuczka.
4/10
"Power Rangers", reż. Dean Israelit, USA 2017, dystrybutor: Monolith Films, premiera kinowa: 24 marca 2017 roku.