Gdyby świetni aktorzy musieli publicznie tłumaczyć się z kiepskich wyborów, Naomi Watts przeżywałaby teraz ciężkie chwile. W "Osaczonej" Brytyjka wraca do kina grozy, które ponad dekadę temu uczyniło z niej gwiazdę. Jako owdowiała pani psycholog znów mierzy się z własnymi lękami, zmaga z bezsennością, zwidami i duchami. Jej ekranowy strach widzom się jednak nie udziela, a film prowokuje co najwyżej do śmiechu.
Mary Portman (Watts) w tragicznym wypadku traci męża, a jej nastoletni pasierb, Stephen (Charlie Heaton), zostaje sparaliżowany. Kobieta postanawia samotnie zaopiekować się chłopakiem, lecz jej miłość do wymagającego ciągłej opieki wychowanka z każdym dniem słabnie. Lekarstwem na matczyny kryzys okazuje się przyjazd nowego pacjenta do poradni psychologicznej, którą Mary prowadzi. Z kilkuletnim Tomem (Jacob Trembley) kobieta natychmiast łapie dobry kontakt, jednak szczęście nie trwa długo: pewnej śnieżnej nocy w tajemniczych okolicznościach chłopiec znika. Mary postanawia go odnaleźć.
W teorii, taki początek fabuły może zapowiadać wszystko: zarówno efektowną metaforę godzenia się ze stratą w kluczu rewelacyjnego "Babadooka" Jennifer Kent, głęboki thriller psychologiczny o relacji między dzieckiem, a matką, wzorowany na kultowym "Sierocińcu" J.A. Bayony, jak i podany w wysmakowanym wizualnie stylu horror o demonach z przeszłości à la niezbyt udana "Mama" z Jessicą Chastain. Od pierwszych sekund widać jednak, że twórcy "Osaczonej" chcieli wziąć po trochu z każdego z tych dzieł. Efekt? Bełkotliwy misz-masz.
I tak w "Osaczonej" znajdziemy nie tylko elementy pseudopsychologicznego dramatu, lecz także oklepane i irytujące numery z wyskakującymi znikąd zwierzętami rodem z tanich slasherów czy mroczne wizje senne z duchami, urojeniami i trupami. Przewidywalne, mało oryginalne i do bólu schematyczne. Jeśli dorzucić do tego fakt, że i reżyser Farren Blackburn i scenarzystka Christina Hodson zdają się nie mieć pojęcia o własnym fachu, dostajemy przykład kina, którego istnienia nie da się wytłumaczyć. Realizacja "Osaczonej" jest mierna, historia wątła, a kluczowy zwrot akcji tak głupi i przedstawiony w tak pozbawiony napięcia sposób, że trudno powstrzymać uśmiech politowania.
Jeśli ktoś liczył, że sytuację uratuje Naomi Watts, mocno się przeliczy. Choć jej obecność jest jedynym uzasadnieniem tego, że "Osaczona" nie skończyła jako film telewizyjny, gwiazda przez znaczną część czasu ekranowego wygląda, jakby grała na pół gwizdka. Zamiast więc polepszać sytuację, Watts dostosowuje się do poziomu filmowej intrygi. A nie jest to, delikatnie rzecz ujmując, poziom najwyższy. Zawodzi również niewykorzystanie Jacoba Tremblaya. 10-latek, który pokazał swój niezwykły talent w oscarowym "Pokoju", tu pląta się po scenach bez ładu, składu i sensu.
Uczciwie trzeba jednak przyznać, że w momencie, gdy przestajemy się zastanawiać nad irracjonalnością całej opowieści, seans "Osaczonej" przebiega niemal bezboleśnie. Nieudolność dialogów i bezpłciowość postaci potrafi być całkiem zabawna, a film nie wymaga od widza nieustannego skupienia i uwagi. W dobrym towarzystwie po stresującym dniu "Osaczona" może zapewnić niezłą rozrywkę, zwłaszcza, że jest w dziele Blackburna kilka sprawnie nakręconych scen. Trzeci akt filmu udowadnia natomiast, że gdyby twórcy umiejętnie ograli punkt zwrotny i dopracowali scenariusz, mógłby z tego być przyzwoity thriller, odrobinę w klimacie tegorocznego "Nie oddychaj".
Ostatecznie jednak z oglądaniem lepiej wstrzymać się, aż "Osaczona" trafi na mały ekran. Wtedy z pewnością śmiać będziemy się z lżejszym sercem, mając świadomość, że te kilkadziesiąt złotych zaoszczędzonych na biletach do kina wciąż tkwi w naszym portfelu. A do wszystkich hollywoodzkich reżyserów apeluję: oferujcie Naomi Watts lepsze role, by już nigdy więcej nie musiała zniżać się do poziomu "Osaczonej".
4/10
"Osaczona" [Shut in], reż. Farren Blackburn, USA, Kanada, Francja 2016, dystrybutor: Kino Świat, premiera kinowa: 25 listopada 2016