"Nieważne, jak o tobie mówią, ważne, by mówili" - powiedziała kiedyś Marilyn Monroe, a słowa te do serca postanowili sobie wziąć twórcy filmu "Nie martw się, kochanie". Trudno zatem się dziwić, że pierwsze festiwalowe pokazy nowej produkcji Olivii Wilde, najpierw w Wenecji, a teraz w San Sebastián, wzbudzały tak duże zainteresowanie. Szkoda jedynie, że kulisy, które finalnie przerodziły się w prawdziwą telenowelę, okazały się znacznie bardziej interesujące od samego filmu.
Ciekawie było już na etapie scenariusza, bo tekst autorstwa Katie Silberman uchodził w branży od pewnego czasu za jeden z najgorętszych niezrealizowanych jeszcze projektów. Przyznam, że po zobaczeniu filmu trudno zrozumieć mi dlaczego, bo sama historia jest chyba ostatnią rzeczą, z którą mógłbym tu sympatyzować. Nie zmienia to faktu, że potencjał w niej zobaczyła Olivia Wilde. Popularna amerykańska aktorka, która przed trzema laty zadebiutowała jako reżyserka błyskotliwą "Szkołą melanżu".
W środowisku często mówi się, że znacznie większym wyzwaniem niż debiut (zwłaszcza udany) jest drugi film, który niejako potwierdzić ma talent oraz potencjał artysty. Wydaje się, że właśnie w tę pułapkę wpadła Wilde, choć okoliczności, jakie poniekąd sama sprowokowała, na pewno jej nie pomogły.
Początkowo, wcielającej się w główną rolę, Florence Pugh partnerować miał Shia LaBeouf. Rzekomo zwolniony (choć aktor ma na tę sprawę inny pogląd) w atmosferze skandalu, został finalnie zastąpiony przez gwiazdę muzyki oraz stawiającego pierwsze kroki w aktorskim fachu, Harry’ego Stylesa.
Być może decyzja ta broniła się z punktu widzenia atrakcyjności dla fanów, wszak podczas festiwalu w Wenecji w tym względzie Styles konkurencję zostawił daleko w tyle, ale gorzej już ze stroną artystyczną. Złośliwe porównania jego aktorskiej gry do "drewna" po pierwszych pokazach to może trochę za dużo, ale LaBeouf, będący jednym z najlepszych amerykańskich aktorów swojego pokolenia, to jednak zupełnie inna półka.
Jakby tego było mało, na planie filmu Olivia Wilde wdała się w romans ze Stylesem, co fatalnie miało odbić się na atmosferze na planie.
Finałem (?) tej od dawna niespotykanych rozmiarów dramy okazała się wenecka premiera filmu, podczas której Florence Pugh ostentacyjnie ignorowała reżyserkę, Styles udzielał kuriozalnych wywiadów, a między nim a Chrisem Pinem miało dojść do nieprzyjemnego incydentu (Styles opluł Pine'a?). Przeróbki tego zdarzenia dostępne są w internecie, polecam zwłaszcza ten z kozą!
Być może nie pisałoby się o tym aż tyle, gdyby film dostarczał porównywalnych emocji. A tak niestety nie jest. Akcja "Nie martw się, kochanie" rozgrywa się w latach 50. ubiegłego stulecia w eksperymentalnym miasteczku o wiele mówiącej nazwie Victory. To miejsce będące synonimem dynamicznie odradzającej się po wojnie amerykańskiej potęgi.
Victory zarezerwowane jest wyłącznie dla wybrańców, ludzi sukcesu, co doskonale obrazuje codzienna rutyna jego mieszkańców. Uśmiechnięci mężowie wsiadają do swoich lśniących nowością samochodów, by zaraz osiągnąć kolejny sukces w pracy, a równie szeroko uśmiechnięte żony machają im z idealnie przystrzyżonych trawników na pożegnanie. By zaraz wrócić do swoich domowych obowiązków, a wieczorem być gotowymi na powrót męża.
Ceną dobrostanu jest w Victory dyskrecja, trzymanie się zasad, a przede wszystkim niezadawanie trudnych pytań, związanych nie tylko z tajemniczym miejscem pracy, ale też lokalnym guru (w tej roli Chris Pine).
Nie trzeba być Sherlockiem, by się domyślić, że znajdzie się osoba, która będzie chciała podważyć ten idealny, utopijny świat i zajrzy, co kryje się pod jego powierzchnią. Tą bohaterką jest Alice, której chwilowe zachłyśnięcie się nowym życiem szybko przechodzi na rzecz podskórnego niepokoju i poczucia, że znalazła się w samym środku jakiejś tajemniczej symulacji.
Wcielająca się w jej rolę Florence Pugh to najjaśniejszy punkt "Nie martw się, kochanie". Młoda aktorka daje w tym filmie kolejny dowód swojego niezwykłego talentu i pozostaje żałować, że u jej boku nie znalazł się ostatecznie LaBeouf. Jednocześnie mam wrażenie, że to jedyny prawdziwie "ludzki" element w thrillerze psychologicznym, który ani na jednym, ani na drugim polu niespecjalnie się sprawdza.
Głównym problemem filmu Olivii Wilde jest dla mnie to, co w dużej mierze stanowi także jego temat. Fasadowość, obojętność, brak głębszych emocji i refleksji. Za pięknie wypolerowaną powierzchnią - od zdjęć przez scenografię, kostiumy po muzykę, nie kryje się wiele więcej, co powoduje, że ekranowe wydarzenia są nam po prostu obojętne. Amerykańska reżyserka stworzyła świat, w który naprawdę trudno się zaangażować. To niestety sprawia, że jest się czym martwić.
4/10
"Nie martw się, kochanie" (Don't Worry Darling), reż. Olivia Wilde, USA 2022, dystrybutor: Warner Bros., premiera kinowa: 23 września 2022 roku.