"Malcolm i Marie" to jedna z pierwszych produkcji zrodzonych w wyniku doświadczeń pandemii wywołanej koronawirusem. Sam Levinson udowadnia, że w warunkach zaostrzonego reżimu sanitarnego, a przy tym bardzo skromnymi środkami, można stworzyć żywiołowe, wielowymiarowe, w pełni przekonujące kino.
Jest trochę tak, że Levinson skorzystał na sytuacji podwójnie. Prawdą jest, że kwarantanna wstrzymała pracę nad kontynuacją jego popisowego serialu "Euforia", ale kiedy znaczna część ekipy pozamykała się w domach, on postanowił z pożytkiem wykorzystać czas izolacji.
Najpierw wpadł na pomysł czegoś, co można uznać za suplement do "Euforii" - nakręcił dwa specjalne odcinki, tworzące pomost między pierwszym a drugim sezonem. Ale o ile fundamenty znanego nam serialu to teledyskowe tempo, agresywny montaż i karuzela barokowych, ociekających brokatem atrakcji, to fundamentem pandemicznych epizodów okazała się asceza środków. Levinson w pierwszym odcinku ograniczył się w zasadzie do jednej długiej, na wskroś jarmuschowskiej sceny, w której dwoje ludzi siedzi naprzeciwko siebie i rozmawia. I tak, w dobie zastoju całej branży, zrobił coś z niczego domowym sposobem.
Levinsonowi starczyło czasu na jeszcze jeden drobny projekt. Na dwugodzinny, zrealizowany w czerni i bieli film, wypełniony szermierką słowną. Znajdujemy się w środku rozmowy, dysputy, kłótni, próby porozumienia się, jaką toczy Malcolm i Marie. On jest reżyserem ze skłonnością do narcyzmu, ona jest aktorką, która z pewnych przyczyn zraziła się do zawodu. Malcolm odniósł właśnie pierwszy w karierze sukces, nakręcił film o uzależnionej dziewczynie usiłującej skończyć z narkotykami, który zwalił wszystkich z nóg. Marie zdaje się stać w cieniu tego sukcesu, mimo że to jej własny nałóg, odwyk i próba wyjścia z depresji, stały się największą inspiracją do jego filmu.
Tematem, który staje się zarzewiem konfliktu tych dwojga, jest jednak uroczysta premiera, z której właśnie wrócili. Marie nie podziela entuzjazmu Malcolma - ma pretensje, że nie wymienił jej w podziękowaniach po pokazie, czuje się tym samym zapomniana, niedoceniona. Malcolm twierdzi, że Marie dramatyzuje i pluje jadem zawiści. W rezultacie na wierzch wypływają sprawy, emocje i wzajemne pretensje poupychane po kątach ich domu.
Zaskakująca jest intymność i jednoczesna intensywność wymiany zdań. Dwuosobowa obsada - zapożyczona z "Euforii" Zendaya i John David Washington, który ostatnio chodził i tłukł się wspak w "Tenecie" - dwoi się i troi, aby ping pong słowny trwał w najlepsze. Funkcjonowanie tych dwóch postaci w zamkniętej przestrzeni domu opiera się zatem przede wszystkim na dwugodzinnym odbijaniu piłeczki, nieustannej wojnie na słowa. Tylko o co ta gra? Czy tylko po to, by zaprezentować kryzys związku, który wchodzi w stan coraz większego sporu i podziału? A może po to, by bohaterowie odnaleźli w sobie coś, co ukrywali przed sobą i światem, dzięki czemu łatwiej będzie im dojść do porozumienia?
Pod piórem Levinsona te dyskusje to majstersztyk. Szczególnie, kiedy główny trakt kłótni rozgałęzia się co chwila na kilka ścieżek pobocznych. W kolejnych starciach słownych argumenty Malcolma i Marie mieszają się i tracą kontury, obie strony niepostrzeżenie zamieniają się miejscami i przeskakują z jednego tematu do drugiego. Spod próby wyeksplikowania racji skłóconych bohaterów wyzierają najróżniejsze dygresje i poboczne wątki.
Niezależnie od aktualnie roztrząsanej kwestii na tapecie niepostrzeżenie pojawiają się choćby rozważania nad regułami działania przemysłu filmowego. Malcolm ubolewa nad tym, że jego nowy film został przez krytyków na siłę wpisany w nurt politycznego kina o amerykańskich napięciach rasowych. "Nakręciłem uniwersalny film o dziewczynie, która próbuje doprowadzić swoje życie do ładu. Ale prawda jest taka, że wszystkie filmy czarnych są sprowadzane tylko do kontekstu rasowego" - mówi wzburzony Malcolm.
Levinson podrzuca kilka gorzkich spostrzeżeń na temat rzekomej poprawności politycznej Hollywood, w międzyczasie wpycha w usta swego bohatera jeszcze jedną, brawurową tyradę na temat bylejakości krytyki filmowej, ale przede wszystkim skupia się na historii o krótkowzroczności i zaniedbaniu. O wrażliwych ludziach, jednocześnie mocno skupionych na sobie i swoich wewnętrznych zmaganiach. Malcolm wyznaje zasadę "praca i tylko praca". Marie próbuje zdobyć trochę wsparcia, wdzięczności i empatii, a przede wszystkim poukładać sobie relacje z osobą, z którą żyje na co dzień, pod jednym dachem.
Szkoda tylko, że tak żywy, złożony film kończy się banałem - utrzymanym w podniosłym tonie monologiem Zendayi oraz utworem "Liberation" duetu Outkast z aż nazbyt oczywistą, wyświechtaną frazą o tym, "jak cienka jest granica między miłością a nienawiścią". Myślę, że Levinsona stać na więcej - zakończenie pełne niedomówienia, dwuznaczności.
7/10
"Malcolm i Marie", reż. Sam Levinson, USA 2021, dystrybucja: Netflix, premiera: 5 lutego 2021 roku