"Le Mans '66": Bezkonfliktowy wyścig [recenzja]

Matt Damon i Christian Bale w filmie "Le Mans '66" /materiały prasowe

Co roku na przełomie jesieni i zimy do kin trafia szereg produkcji celujących w nominacje do Oscara. Zwykle dostajemy maksymalnie dwa dzieła ocierające się o wybitność, kilka bardzo dobrych obrazów, parę zupełnie nietrafionych strzałów oraz dużo filmów dla każdego - opowiadających prostą historię, świetnie zrealizowanych i zagranych. "Le Mans ‘66" Jamesa Mangolda to górna półka ostatniej z wymienionych grup.

Najnowsze dzieło twórcy "Logan: Wolverine" opowiada o próbie pokonania teamu Ferrari przez drużynę Forda podczas prestiżowego, całodobowego wyścigu Le Mans. W celu zaprojektowania i budowy zwycięskiego samochodu amerykańskie przedsiębiorstwo zatrudnia Carrolla Shelby’ego (Matt Damon). Ten stara się przekonać Forda, że maszyna to nie wszystko - potrzebny jest jeszcze odpowiedni kierowca. Shelby widzi go w Kenie Milesie (Christian Bale). Wybuchowy charakter Brytyjczyka stanowi jednak duży problem dla szefostwa motoryzacyjnego koncernu.

Reklama

Największą bolączką filmu Mangolda jest brak konfliktu. Teoretycznie antagonistą Shellby’ego i Milesa powinna być ekipa Ferrari (na to wskazuje zresztą oryginalny tytuł filmu). Jednak w pewnym momencie osoby związane z włoską marką zupełnie znikają z ekranu. Etatowym czarnym charakterem zostaje Leo Beebe (Josh Lucas), jeden z wysoko postawionych urzędników Forda, który szczerze nie cierpi Milesa. W "Le Mans ‘66" przedstawiony zostaje jako jednowymiarowy zakompleksiony wredniak, który pasowałby bardziej do przeciętnej kreskówki. Trudno nazwać którykolwiek z tych konfliktów rywalizacją na miarę tej przedstawionej w "Wyścigu" Rona Howarda.

Gdy brakuje współzawodnictwa, napięcie budowane jest przez kolejne testy samochodu Forda. Zrealizowano je z taką energią, że miejscami można zapomnieć o nadchodzących wyścigach. Duża w tym zasługa aktorów. Damon sprawdza się świetnie jako pewny siebie głos rozsądku. "Le Mans ‘66" to jednak film Bale’a. Brytyjski aktor, który znów drastycznie schudł do roli, gra cholerycznego kierowcę całym sobą i kradnie dosłownie każdą swoją scenę. Głównym odtwórcom dzielnie sekunduje drugi plan, w szczególności Tracy Letts jako humorzasty Henry Ford II.

Jeśli sceny testów coraz nowszych modeli są ekscytujące, to same wyścigi wychodzą poza skalę. Kolejne zawody, w szczególności tytułowy Le Mans z 1966 roku, to techniczny majstersztyk. Podczas tych scen niemal czuć prędkość, jaką osiągają bohaterowie. Mimo dynamizmu wciąż brakuje emocji - nie ma ich między Milesem i kierowcami Ferrari ani innymi konkurencyjnymi drużynami. Rolę przeciwnika znów zaczyna pełnić Beebe, ale ten głównie irytuje (bohaterów i widzów).

Ostatecznie "Le Mans ‘66" jest "tylko" bardzo przyjemnym filmem. Miejscami nieco nużącym, w scenach wyścigów ekscytującym - takim na niedzielny seans, który bardzo szybko wyparuje z głowy po pojawieniu się na ekranie napisów końcowych. Oscarów w głównych kategoriach z tego nie będzie. Mile spędzony czas - jak najbardziej.

7/10

"Le Mans ‘66" (Ford V Ferrari), reż. James Mangold, USA 2019, dystrybucja: Imperial-Cinepix, premiera kinowa: 22 listopada 2019 roku.


INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Le Mans '66
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy