"Kwiaty miłości": Żonkile na szczęście [recenzja]

Kadr z filmu "Kwiaty miłości" /materiały prasowe

Przede wszystkim warto posłuchać muzyki! "Kwiaty miłości" to musical połączony z koncertem. Dramatyczna historia miłosna przesycona kolejnym piosenkami, które zapowiadają nieuchronne. Wszystko dzięki córce - wokalistce, która próbuje wrócić do przeszłości. Odtworzyć, a może odrobinę naiwnie "przeżyć" życie swoich rodziców. Jej ojciec już niedługo umrze. Ma w swojej biografii romantyczną opowieść, która powinna ujrzeć światło dzienne.

"Kwiaty miłości" nikogo nie zaskoczą. Nic z tych rzeczy. Prawidła gatunku działają bez zarzutu. Historia jest banalnie prosta. Nowa Zelandia - lata pięćdziesiąte XX wieku. On i ona - wpadają na siebie przez przypadek i łączy ich oczywiście muzyka.

Rose (Rose McIver) i Eric (George Mason) zakochują się w sobie z prędkością światła, ale przecież nikt nie obiecywał, że w życiu będzie łatwo i przyjemnie. Szczególnie, że Eric jest lekkoduchem. Zanim zdecyduje się na osiadły tryb życia, urwie się w podróż dookoła świata. Kobieta oczywiście grzecznie czeka na ukochanego oraz kolejne listy i paczki z dalekich krajów. Wszystko w zgodzie ze stereotypową opowiastką sprzed kilkudziesięciu lat. Jeśli kocha to na wieki. Jeśli zdradza, to znaczy, że taka jest jego natura.

Córka Rose i Erica - Maisie (Kimbra) w trakcie swojego koncertu krok po krok poznaje historię rodzinną. Przywołuje kolejne piosenki, które kojarzą się  jej z rodzicami i dokłada do tego poszczególne sceny. Kiedy idylla powoli zmienia się w nudną codzienność, zmieniają się piosenki. Z czasem jest ich coraz mniej.

Reklama

Gdyby nie ten soundtrack, to "Kwiaty miłości" można byłoby uznać za plastikową, nazbyt kolorową i naiwną opowiastkę o życiu pewnej nudnej pary. Dzięki koncertowi Maisie relacja Erica i Rose nie wypada aż tak blado.

Koniec końców jednak wszystkie postacie w tej pigułce z kilkudziesięciu lat wspólnego, rodzinnego życia wypadają bardzo bezbarwnie. Nie wiadomo kim są, czym się zajmują i tak naprawdę, kiedy przestali mieć ochotę ze sobą rozmawiać. Narracja ustępuje muzyce. Opowieść przestaje być istotna. Nie liczą się niuanse, tylko klarowne rozwiązania, które będą uniwersalne dla wszystkich. Z tego też powodu od samego początku "Kwiaty miłości" niebezpiecznie ocierają się o kicz.

Pewnie czasami warto dać się porwać szalonym dźwiękom, ale czy rzeczywiście trzeba w tym wszystkim upraszczać narrację do granic absurdu? Chyba można byłoby to zrobić odrobinę lepiej.

5/10

"Kwiaty miłości" (Daffodils), reż. David Stubbs, Nowa Zelandia 2019, dystrybutor: Aloha Films, premiera kinowa: 6 września 2019 roku.


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy