"Idol" [recenzja]: Stare przeboje
Po zeszłorocznej adaptacji powieści Philpa Rotha "The Humbling", w której Al Pacino zagrał starzejącego się aktora w kryzysie, przyszedł czas na "Idola" i starzejącego się piosenkarza w kryzysie. Pacino w kryzysie twórczym zdecydowanie nie jest.
Fabularny debiut reżyserski Dana Fogelmana, scenarzysty m.in. "Zaplątanych" i "Kocha, lubi, szanuje", ogląda się z przyjemnością przede wszystkim ze względu na trio Al Pacino-Annette Bening-Christopher Plummer. Komedia Fogelmana precyzyjnie miesza momenty śmiechu i wzruszenia, oferuje dość prostą, może nawet chwilami naiwną opowieść o próbie zmiany życia i odkupieniu starych grzechów. Dzięki obsadzie jednak (w tym także jej młodszej części - Jennifer Garner i Bobby’emu Cannavale) ogląda się "Idola" ze sporą przyjemnością.
Danny Collins (przypominający Roda Stewarta Al Pacino) to stary rockmen, który zabłysnął w latach 70. i zrobił oszałamiającą karierę. Po 40 latach scenicznej kariery wyrusza w ostatnią trasę przed artystyczną emeryturą z publicznością w wieku zbliżonym do samego Collinsa. Od kilku dekad Collins wykonuje albo swoje stare przeboje, albo aranżuje przeboje innych. W domu czeka na niego bardzo młoda narzeczona z porcją dobrego alkoholu i kokainy, a na lotnisku prywatny odrzutowiec.
Wszystko zmienia się, gdy jego menadżer podaruje mu odnaleziony przypadkowo list, jaki w 1971 roku napisali do Collinsa John Lennon i Yoko Ono. Zainspirował ich wywiad, jaki młody wtedy piosenkarz udzielił jednemu z magazynów. Przestrzegają go w nim przed pułapkami sukcesu i zatraceniu swojej artystycznej osobowości. Danny Collins postanawia choć częściowo zmienić swoje życie. Przenosi się do hotelu, rzuca używki, szuka inspiracji do nowych tekstów, a przede wszystkim próbuje się pogodzić z synem, którego nigdy nie widział i zbliżyć się do jego rodziny, w tym wnuczki cierpiącej na ADHD.
"Idol" jest luźno oparty na historii angielskiego artysty folkowego, Steve’a Tilstona, który o liście Lennona dowiedział się po ponad 30 latach. Opowieść Fogelmana ma jednak więcej hollywoodzkiego blichtru i zmienia się w opowieść wigilijną, w której Al Pacino jest jak Scrooge: aniołem się nie stanie, ale z pewnością będzie rokował poprawę.
Pacino daje świetny aktorski koncert i można mu wybaczyć wokalne potknięcia. Na dodatek występ dopełniony duetem z Bening jako menadżerką hotelu. Dzięki niemu sentymentalno-melancholijne sceny komedii Fogelmana stają się lekkostrawne. Pacino jest gwiazdą, dla której cała reszta ekipy to utalentowany chórek. Z koncertu wychodzimy zadowoleni, nawet jeśli słyszeliśmy jedynie stare, dobrze znane przeboje.
6/10
"Idol" (Danny Collins), reż. Dan Fogelman, USA 2015, dystrybutor: Monolith Films, premiera kinowa: 3 lipca 2015