Reklama

"Hobbit: Niezwykła podróż": Hobbiści i spółka

Po niemal dekadzie mamy szansę powrócić do cudownej zimowej gorączki, jaka towarzyszyła nam przy kolejnych odsłonach adaptacji Tolkienowskiej trylogii. Peter Jackson znowu zabiera nas w podróż po magicznym Śródziemiu i robi to z rozmachem godnym ojca sukcesu filmowego "Władcy Pierścieni". Polska premiera filmu odbędzie się 28 grudnia.

"Hobbit" to książka dzieciństwa wielu osób. Dlatego też, by uczciwie podejść do kwestii pisania o pierwszych wrażeniach z najnowszego filmu Petera Jacksona, muszę przyznać na wstępie, że powieść przeczytałam w dzieciństwie raczej późnym. Książkami mojego dzieciństwa były inne pozycje, choć Tolkiena cenię, acz do Tolkienistów z pewnością nie należę.

Dlaczego zatem uznałam, że mam prawo pisać o adaptacji kultowej wręcz historii? Wykorzystując rzucone żartem skojarzenie znajomego, zamiast Tolkienisty stałam się za sprawą Jacksona Hobbistą. Choć nie przeszłam w pełni powieściowego wtajemniczenia (zdecydowanie literatura nie dla mnie, co stwierdzam nie bez żalu), to jestem przykładem fenomenu, który narodził się kilkanaście lat temu za sprawą entuzjazmu pewnego nowozelandzkiego reżysera. Hobbistami nazywam ludzi, którzy może powieści Tolkiena nie znają na pamięć, ale za sprawą filmów zakochali się w świecie Śródziemia - hobbitach, orkach, krasnoludach i Gollum raczy wiedzieć, w kim jeszcze.

Reklama

Trylogia Petera Jacksona w piękny sposób wprowadziła kino w XXI wiek. Jego marzenie o ekranizacji "Władcy Pierścieni" wydawało się marzeniem szaleńca, które ostatecznie z sukcesem zrealizował, zdobył 11 Oscarów i zarobił kilka miliardów dolarów. Jackson, stworzył nie tylko infrastrukturę pod monumentalne przedsięwzięcie, ale właściwie stworzył swoje Śródziemie, które stało się Śródziemiem widzów i fanów Tolkiena na całym świecie. Przede wszystkim, i tu czapki z głów, przywrócił jakość filmowego spektaklu - imponującego, oszałamiającego, lecz nie ogłupiającego, łączącego zdobycze najnowszych technologii i ów szlachetny rys dawnych "filmowych eposów". "Hobbit" nie tylko to potwierdza, ale w warstwie wizualnej idzie krok naprzód.

Na jego przykładzie widać, jak technologia przyspieszyła w ostatnich latach. 48 klatek na sekundę, technika 3D, cyfrowy obraz ostry jak żyletka - to wszystko gwarantuje spore emocje. Wartością "Hobbita" jest jednak jego atmosfera, która sprawia, że równie chętnie sięgniemy po niego kiedyś w prostej, dwuwymiarowej wersji na DVD w domowym zaciszu i ze śniegiem za oknem.

"Hobbit" w ramach zrozumiałej chęci zwiększenia wpływów kasowych zaplanowano ostatecznie jako filmową trylogię. I tu powstaje pewien problem. Choć pełna przygód historia Bilbo i trzynastu krasnoludów obfituje w wiele wątków i zdarzeń, to mimo wszystko trudno wycisnąć z niej materiał na trzy niemal trzygodzinne (!) filmy. Stąd w "Hobbicie" wiele scen, które wydają się wydłużać niepotrzebnie akcję, choć trudno im odmówić uroku, jak scena biesiady krasnoludów w domu Bilbo czy piękna wizualnie i muzycznie chwila wspólnego śpiewania przy kominku, ostatnio często wyśmiewana przez internautów. Można jednak na te momenty spojrzeć z innej strony. W dobie coraz szybszego tempa nowych filmów gest pozostawienia dłuższych sekwencji w "Hobbicie", często nie pchających akcji naprzód, jest ukłonem w stronę starego kina, owych "filmowych eposów". Gestem, na który mógł sobie pozwolić Jackson tylko z sukcesem poprzedniej trylogii na koncie. Są to momenty na rozsmakowanie się w warstwie wizualnej, chwile oddechu przed kolejnymi walkami i ucieczkami bohaterów, bowiem tempa z pewnością trudno "Hobbitowi" odmówić, a wiele sekwencji przyprawia o zawrót głowy.

Jest i kolejny element, który można uznać za mankament i zaletę zarazem. Filmowej trylogii "Władcy pierścieni" towarzyszyły emocje związane z oczekiwaniem, w jaki sposób kolejne postacie i miejsca zostaną ukazane. "Hobbit" operuje już wypracowaną stylistyką. To zaproszenie do świata, który znamy. Niesie on jednak pewien sentymentalny ton, który podbija zresztą sam Jackson, w prologu wprowadzając starego Bilbo rozpoczynającego spisywanie wspomnień i młodego Frodo niecierpliwie czekającego na Gandalfa, który wkrótce zabierze go na życiową wyprawę. Literacki "Hobbit" był preludium dla "Władcy pierścieni", wstępem dla dzieci, które do trylogii miały dorosnąć. Filmowy "Hobbit" jest sympatycznym powrotem do filmowego Wydarzenia sprzed lat. Stąd z pewnością pewną melancholię wywołają aktorzy znani z wcześniejszych filmów, choć teraz starsi i dojrzalsi. Doskonali w swoich rolach Martin Freeman (Bilbo) i Richard Armitrage (Thorin) na wypracowanie takiego statusu mają jeszcze czas.

Ten sentymentalny rys jest naddatkiem, bo łączy osoby, dla których trylogia "Władcy pierścieni" była w pewnej mierze przeżyciem pokoleniowym. "Hobbit" nie powtórzy może u nich aż takich emocji, bo choć pod względem technologicznym "Władcę..." siłą rzeczy przewyższa, to historią - kierowaną przez Tolkiena dla dzieci - już niekoniecznie. Ma jednak szansę stać się też pomostem i wychować nowych widzów, którzy za czasów "Władcy pierścieni" byli za mali, by uczestniczyć w Tolkienowskiej gorączce. Jackson oferuje kolejną trylogię, kolejne trzy lata emocjonującego oczekiwania na kolejne części "Hobbita". Zatem, Hobbiści wszystkich krain łączcie się. Przygodę czas zacząć. Ponownie.

8/10


---------------------------------------------------------------------------------------

"Hobbit: Niezwykła podróż" ("The Hobbit: An Unexpected Journey"), reż. Peter Jackson, Nowa Zelandia, USA 2012, dystrybutor: Forum Film, premiera kinowa: 28 grudnia 2012 roku.

---------------------------------------------------------------------------------------

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: polska premiera | Hobbit: Niezwykła podróż
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy