"Ghostbusters. Pogromcy duchów" [recenzja]: Thora mary
Od samego początku "Ghostbusters. Pogromcy duchów" Paula Feiga łatwo nie mieli. Po pierwsze, cały świat zadawał sobie pytanie, po jaką cholerę robić nową wersję kultowej komedii z lat 80., skoro tamta była absolutnie doskonała. Po drugie, informacja, że pogromców zastąpią tym razem pogromczynie została uznana za kolejny przejaw wszechobecnego feminizmu, który drzwiami i oknami wpycha się do sfer życia zarezerwowanych dotąd wyłącznie dla mężczyzn. Po trzecie wreszcie, zaprezentowany na YouTubie trailer filmu nie spodobał się kinomanom do tego stopnia, że został uznany najgorzej ocenianym zwiastunem w historii serwisu.
Umówmy się, "Pogromcy duchów" Ivana Reitmana z 1984 roku i ich o pięć lat późniejszy sequel żadnymi arcydziełami kinematografii nie są. Świetny wyjściowy pomysł, kilka zgrabnych żartów słownych i sytuacyjnych, charyzma Billa Murraya, to z pewnością najmocniejsze strony serii. Minusów jest zdecydowanie więcej, ale nikt o nich nie pamięta, bo widzem kieruje w tym momencie nostalgia za produkcją, którą obejrzał 30 lat temu (ew. nieco później na kasecie video) i której walory wyolbrzymia obecnie do potęgi. To zresztą charakterystyczne dla wielu filmów, które kinomani oglądali namiętnie w latach 80. i 90. Dobrze radzę, nie sięgajcie po nie dzisiaj - czar pryśnie.
Irytowanie się na Feiga, że postanowił zastąpić męskich protagonistów ich kobiecymi odpowiednikami też większego sensu nie ma, bo bohaterkami jego poprzednich produkcji ("Druhny", "Gorący towar", "Agentka"), w większości zresztą świetnie na całym świecie przyjętych, również były panie. Widocznie taka jest filozofia tego twórcy, że stara się zarezerwowane dotąd dla panów tematy i gatunki sfeminizować, i między innymi na tym oprzeć warstwę komediową swoich filmów.
I gdyby jeszcze nowi "Pogromcy" byli dziełem znakomitym, to absolutnie namawiałbym wszystkich miłośników oryginału z lat 80. do porzucenia uprzedzeń, wyzbycia się wątpliwości i pójścia do kina. Niestety, to film, który nie wnosi do tematu nic nowego i równie dobrze mógłby nie powstać, bo zapomina się o nim po pięciu minutach od wyjścia z kina. A szkoda, bo legenda, jaka obrosła wokół "Pogromców" (nieistotne, czy słusznie, czy też nie), mogła zostać wykorzystana w sposób dużo szlachetniejszy. Feig co prawda zdaje sobie sprawę z siły oryginału, ale przez ponad sto minut nie może się zdecydować, czy bardziej interesuje go stworzenie na jego bazie czegoś nowego - mimo adaptacji cudzego pomysłu, czy też jedynie oddanie należnego hołdu kultowej produkcji.
Pomysł wyjścia obu jest zresztą taki sam. Grupa naukowców - granych przez gwiazdy lub byłe gwiazdy programu "Saturday Night Live" (podobnie było zresztą z oryginalnymi "Pogromcami") - musi udowodnić całemu miastu, że nie są szaleńcami, a światu, a w pierwszej kolejności Nowemu Jorkowi, naprawdę zagraża inwazja duchów. W centrum opowieści znajduje się grana przez Kristen Wiig Erin Gilbert (podobnie jak w filmie Reitmana kluczowym bohaterem był grany przez Murraya Peter Venkman), która nie może się zdecydować, czy postawić na "poważną" karierę naukową, czy zawierzyć sobie i robić w życiu to, na co naprawdę ma ochotę. Pomocną dłoń wyciąga do niej dawna przyjaciółka Abby Yates (grana przez ulubioną aktorkę Feiga Melissę McCarthy), która na powrót wciąga ją w świat ektoplazmy i wykrywaczy ciał nadprzyrodzonych. Wspierane przez genialną, choć pokręconą inżynier Holtzman (Kate McKinnon) i znającą miasto jak własną kieszeń Patty (Leslie Jones), stawiają czoła najstraszniejszym zjawiskom paranormalnym, jakie można sobie wyobrazić.
I właśnie moment, gdy dochodzi do zapoznania się pań (włącznie z fantastyczną sekwencją zerową w strasznym domu), bazujący na gatunku "buddy movies" w którym Feig czuje się wyjątkowo dobrze, jest najlepszy w "Ghostbusters". Ścieranie się sztywniary Erin i wyluzowanej Abby, to relacja której reżyser poświęcał już całe filmy, i widać, że potrafi z niej wykrzesać maksimum. Niestety gdy ten temat się wyczerpuje, czyli mniej więcej w połowie projekcji, "Pogromcy" (film, który na pewno wypadłby lepiej, będąc sequelem, a nie rebootem) wyraźnie tracą energię, i nic - a z pewnością nie marny czarny charakter, upchnięte na siłę gościnne występy gwiazd oryginału (Murray, Dan Aykroyd, Ernie Hudson, Sigourney Weaver...) i przeładowany finał - nie jest ich w stanie uratować.
No może prawie nic. Bo to, co robi w tym filmie Chris Hemsworth zasługuje na oddzielny akapit. Jako śliczna, ale przygłupia sekretarka pogromczyń, filmowy Thor jest absolutnie doskonały. Kradnie zdecydowanie każdą scenę, w której się pojawia. W jego wykonaniu nawet odbieranie (a właściwie nieodbieranie) telefonu, jest w stanie rozbawić publiczność. Zarówno żarty sytuacyjne jak i słowne to w wydaniu australijskiego aktora prawdziwy majstersztyk i aż dziwne, że w większej mierze nie miał okazji wcześniej się nimi popisywać (w "Avengersach" wszystkie najlepsze kwestie dostaje Robert Downey Jr.?). To on jest prawdziwym wygranym "Ghostbusters". I to nawet wówczas, gdy weźmiemy pod uwagę, jak seksistowski i obsceniczny jest pomysł na tę postać - seksowna sekretarka bez żadnych umiejętności - ogrywany w kinie, tyle że w żeńskim odpowiedniku, już od dziesiątek lat... Będzie nominacja do Złotego Globu dla Hemswortha? Idę o zakład, że tak. Dodatkowy punkt tylko ze względu na niego.
6/10
"Ghostbusters. Pogromcy duchów", reż. Paul Feig, USA 2016, dystrybutor: UIP, premiera kinowa: 15 lipca 2016 roku.