"Gdyby ulica Beale umiała mówić" [recenzja]: Miłość, rasa, martyrologia

KiKi Layne i Stephan James w scenie z filmu "Gdyby ulica Beale umiała mówić" /materiały prasowe

Płyńcie łzy moje, rzekł Barry Jenkins. Tak musi brzmieć jego artystyczne credo. We współczesnym amerykańskim kinie niewielu jest reżyserów, którzy są tak ostentacyjnie, bezwstydnie liryczni.

"Gdyby ulica Beale umiała mówić" to kolejna propozycja Jenkinsa po "Moonlight", filmie uznanym za arcydzieło przez tych, którzy nie widzą czegoś niesmacznego w nachalnej poetyzacji i nadmiarze emocji. Tak jak "Moonlight", "Gdyby ulica..." traktuje o rasie i miłości; społeczna perspektywa przecina się tu z perspektywą intymną. I podobnie jak poprzednik, jest to film martyrologiczny, eksponujący cierpienie ofiar systemu.

Ekranową historię zaczerpnięto z powieści Jamesa Baldwina, prominentnego afroamerykańskiego pisarza, którego niedokończony esej posłużył za podstawę dla głośnego dokumentu "Nie jestem twoim murzynem". Oto szczęście młodej czarnej pary - Tish (KiKi Layne) i Fonny'ego (Stephan James) - przerywa niesłuszne oskarżenie. Fonny trafia do więzienia pod zarzutem gwałtu. Za jego aresztowanie jest w dużej mierze odpowiedzialny lokalny policjant, śliski, wąsaty typek, który ewidentnie nie lubi ludzi mających skórę mniej bladą niż on. W filmie pojawia się kilka pomniejszych wątków, ale jego osią jest właśnie ta jakże romantyczna tragedia: kochankowie zostają rozdzieleni przez więzienne mury.

Reklama

Jenkins ogrywa tę historię w sposób, który budzi skojarzenia z Terrencem Malickiem. Fabuła rozmywa się pośród nieuporządkowanych chronologicznie impresji, będących w tym samym stopniu efektowne, co egzaltowane. Całość opiera się przede wszystkim na zbliżeniach twarzy: niezmiennie nabrzmiałych emocjami, czasem rozpromienionych szczęściem, częściej jednak przepełnionych smutkiem. Obrazom akompaniuje snuta przez Trish narracja, której uliczna zadziorność mogłaby dodać filmowi odrobinę wigoru, gdyby nie była tłumiona przez atmosferę świętej udręki.

W kwestii niedoli więziennego życia Jenkins stara się być równocześnie delikatny i sugestywny. Bohaterowie jedynie napomykają drżącym głosem o rozgrywających się za kratkami okropnościach, o których lepiej głośno nie mówić, tak jak w serii o Harrym Potterze lepiej nie wymawiać imienia Sami-Wiecie-Kogo. W przypadku erotyki Jenkins jest trochę bardziej dosłowny, jednakże i tak portretuje cielesne uniesienia Trish i Fonny'ego z mieszanką dyskrecji i zadęcia. Oczywiste wydaje się to, że nie interesuje go seks, tylko miłość, do tego taka czysta i wiekuista.

To, jak zostaje nakreślona relacja tej dwójki, stanowi jeden z największych problemów filmu. Jenkins nawet błahym gestom bohaterów chce dodać powagi i ciężaru. Nawet kiedy są oni jeszcze szczęśliwi i beztroscy, nie czuć w ich zachowaniu zwykłego, szczeniackiego zakochania, bezmyślnej radości z bycia razem. Trish i Fonny nie są odurzonymi feromonami dzieciakami, którzy budziliby niewymuszoną, nieobciążoną szantażem sympatię. To zdeterminowani pretendenci do miana najbardziej uduchowionej pary w mieście.

4/10

"Gdyby ulica Beale umiała mówić" [If Beale Street Could Talk], reż. Barry Jenkins, USA 2018, dystrybutor: UIP, premiera kinowa 22 lutego 2019 roku.


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama