Długo, bo aż osiem lat, kazał Michael Mann czekać fanom na swój nowy film. A tych amerykański twórca posiada na całym świecie, i to wśród przedstawicieli kilku pokoleń, bo poza drobnymi wpadkami ma on przecież w swoim dorobku takie perełki, jak: "Ostatni Mohikanin" (1992), "Gorączka" (1995) czy "Informator" (1999). I choć nie mam wątpliwości, że to właśnie na lata 90. przypadł najlepszy okres jego twórczości, "Ferrari" nieco go odmładza i przenosi niejako w tamte czasy.
Włoskie familie mają w sobie coś niezwykle pociągającego. Wie coś na ten temat Ridley Scott, który nie tak dawno prześwietlał przecież rodzinę Guccich. Teraz przekonuje się o tym Mann, biorąc na warsztat motoryzacyjną ikonę z Półwyspu Apenińskiego, czyli Enzo Ferrariego. Wspólna dla obu tych filmów, poza krajem pochodzenia bohaterów i ogromnym wpływem, jaki wywarły na całym świecie stworzone przez nich marki (zarówno Gucci, jak i Ferrari to synonimy powodzenia i luksusu), jest osoba Adama Drivera. To ciekawe, bo można pół żartem zaryzykować stwierdzenie, że jeden z najbardziej wziętych obecnie amerykańskich aktorów wyspecjalizował się w rolach włoskich bogaczy. W końcu w obu przypadkach wcielił się w kluczowe postaci dla nobliwych rodzin — Maurizio Gucciego i Enzo Ferrariego.
Choć w drugiej z sytuacji z tym bogactwem mogło być różnie, bo koniec lat 50., czyli czas, gdy rozgrywa się akcja "Ferrari", to moment poważnego kryzysu w interesie i lawirowania na granicy bankructwa. Szansą na odmienienie losu ma być prowadzący przez Włochy wyścig na tysiąc mil i rywalizacja z drugą kultową włoską marką — Maserati. Zawodowe problemy to niejedyne wyzwania, jakim czoła stawić musiał były kierowca wyścigowy, a obecnie biznesmen, bo to też moment, gdy jego życie rodzinne uległo poważnemu przewartościowaniu. Te dwie płaszczyzny, w których jest zarówno miejsce na chorobliwą ambicję, romans, obsesję, chylące się ku upadkowi małżeństwo, rywalizację, nieślubne dziecko, jak i zawrotną prędkość, splata ze sobą Michael Mann. Na przemian zaciskając je i luzując, choć dając zarazem do zrozumienia, że jedna bez drugiej nie istnieje.
Zawiedzeni mogą być ci, którzy po tym filmie spodziewali się zawrotnej akcji. A i takie w dorobku ma osiemdziesięcioletni reżyser, by wspomnieć chociażby "Miami Vice" (2006). I choć trudno w produkcji, która opowiada o guru motoryzacji, uniknąć scen wyścigów (jedna jest nawet kluczowa dla rozwoju fabuły), to obraz Manna jest raczej "studium przypadku". "Ferrari" to historia koncentrująca się w dużej mierze na psychologii, motywacjach bohaterów, w czym Mann od lat jest świetnym specjalistą ("Gorączka" z Robertem De Niro i Alem Pacino stanowi tu koronny dowód). Mimo że akcja krąży wokół Enzo, ciekawie nakreślone zostały także dwie kobiece bohaterki — żona Laura (zaskakująca i drapieżna Penelope Cruz) oraz kochanka Lina (łagodna Shailene Woodley). Zwłaszcza ta pierwsza to synonim silnej, niezależnej kobiety, z jaką nie należy zadzierać. O czym w jednej z pierwszych z kilku żartobliwych scen przekonuje się niemal literalnie na własnej skórze Enzo.
Pierwsze reakcje po pokazie filmu Manna na festiwalu w Wenecji (gdzie odbyła się premiera) były raczej mieszane. Włosi mieli kwaśne miny i kręcili nosem, ale mam wrażenie, że oni historię Ferreriego traktują jak dobro narodowe i sprawę osobistą. Trochę tak, jakby niekoniecznie proszony gość wszedł do ich domu z butami. Trzeba jednak pamiętać, że amerykańskie kino wysokobudżetowe, nawet z gatunku tych ambitniejszych, rządzi się swoimi prawami. Operuje skrótami, stawia na klarowność przekazu, nie komplikując fabuły tam, gdzie nie ma takiej potrzeby. I tak też jest z filmem Manna. Są w nim szybkie samochody, jest rodzina. Z włoskich świętości brakuje tylko piłki nożnej.
7/10
"Ferrari", reż. Michael Mann, USA 2023, dystrybutor: Monolith Film, premiera kinowa: 29 grudnia 2023 roku.