"Donbas" [recenzja]: Po której stronie jesteś?

Kadr z filmu "Donbas" /materiały dystrybutora

Wybitny ukraiński dokumentalista Siergiej Łoźnica jest na dobrej drodze, aby stać się wybitnym reżyserem filmów fabularnych. Opowiadający o współczesnej Ukrainie "Donbas" to dwie godziny, których nie da się łatwo wyrzucić z pamięci.

Ile z osób czytających te słowa wie, na czym polega wojna hybrydowa, o której trąbią wszystkie media? Ile ma pojęcie, co dzieje się obecnie na wschodniej Ukrainie, rozdzieranej od 2014 roku na strzępy konfliktem z Rosją, który według licznych relacji wcale nie istnieje? Ile daje się porwać emocjom za każdym razem, gdy słyszy - lub ogląda - doniesienia o moralnych wypaczeniach na Ukrainie z różnych telewizyjnych czy internetowych frontów, nie zastanawiając się nad ich potencjalną prawdziwością?

"Donbas" Siergieja Łoźnicy nie dostarczy wam odpowiedzi na te oraz wiele innych pytań, nie pomoże zrozumieć współczesnej Ukrainy, a nawet jeszcze bardziej zamiesza w głowach, podrzuci zbyt wiele tropów, przekaże za dużo informacji, które mogą być prawdziwe, ale w gruncie rzeczy nie muszą. "Donbas" może jednak służyć za doskonały argument za tym, że poza Ukrainą niewiele osób rozumie to, co naprawdę dzieje się na Ukrainie. Ba, na Ukrainie też coraz mniej ludzi jest w stanie - czy w ogóle stara się - to pojąć.

Reklama

"Donbas" składa się z szeregu starannie zainscenizowanych, acz przypominających kino dokumentalne fragmentów, które opisują różne oblicza codzienności na wschodniej Ukrainie. Oglądamy ludzi w knajpach, przytułkach, szpitalach, redakcjach, na drogach, placach, punktach granicznych, którzy starają się żyć normalnie pośród otaczającej ich z każdej strony groteski i absurdu. O ile nie są pozerami lub podstawionymi przez wiadomo kogo agentami destabilizacji, którzy pieczołowicie wykonują zlecone im zadanie mieszania innym w głowach. Żołnierze zatrzymują wszystkich, czasem po to, żeby dostać jakąś małą łapóweczkę, finansową lub towarową, a czasem, żeby upuścić trochę testosteronu. Również estrogenu, bo w jednej z najbardziej pamiętnych scen pasażerów pewnego autobusu szykanuje władcza kobieta, która poświęca całą energię na walkę z powracającym na ukraińskie tereny faszyzmem. Nie ona jedna, faszystów widzą wszędzie zarówno żołnierze, jak i cywile, którzy potrafią pokazać drzemiące w nich bestie w imię narzuconej im ideologii, nad którą najwyraźniej nigdy się nie zastanawiali.

Co chwilę ktoś nagrywa na telefonie komórkowym coś, co najprawdopodobniej niedługo później zaczyna zbierać lajki i komentarze w sieci, bowiem w filmie dochodzi do wielu wydarzeń o społecznościowym potencjale komicznym. Kobieta wylewa facetowi na głowę wiaderko brązowiutkiego kału. Młodzi ludzie robią sobie zdjęcia z udziałem przywiązanego do słupa "zdrajcy narodu", a potem wraz z coraz większym tłumem gapiów lżą mężczyznę i dokonują specyficznego linczu. Cywilny ślub zamienia się w quasi-wiec z patriotyczną muzyką, w trakcie którego ludzie nie próbują kryć się ze swoimi poglądami i politycznymi sympatiami.

Świat lubi się śmiać z takich wyrwanych z kontekstu sytuacji. W filmie śmiech grzęźnie jednak w gardle, a poszczególne wydarzenia zyskują niemal apokaliptycznego wymiaru. Oto widzimy ludzi, którzy egzystują na co dzień w świecie permanentnej fikcji, więc dostosowują się do niej, żeby nie stracić zmysłów. Już zresztą w prologu oglądamy grupę aktorów, poddających się charakteryzacji, by chwilę później wyjść w starannie zainscenizowanej scenerii "śmiercionośnego ataku" przed kamery i opowiadać z pełnym przekonaniem, że odpowiadają za to jedni, a nie drudzy.

Łoźnica nie wkłada jednak w usta swoich postaci słów wyjaśnienia, nie opowiada widzowi zza kadru "jak jest naprawdę", nie robi z siebie Wielkiego Edukatora, lecz tworzy szalenie skomplikowaną układankę kadrów, obrazów i scen, której poszczególne fragmenty publiczność musi ułożyć sobie sama, żeby zrozumieć sedno problemu. A jest nim fakt, że układanka jest na tyle skomplikowana, że złożyć jej nie potrafi już nikt, ani ci, którzy są jej częścią, ani ci, którzy ją zaprojektowali. Chaos i dezinformacja walutą współczesności, a na prawdę nie tyle nie ma miejsca, co należy ją walić w mordę, żeby przestała być taka sztywna, i najlepiej nagrywać wszystko komórką, żeby móc pochwalić się przed anonimowymi znajomymi.

"Donbas" jest jednym z najbardziej dołujących filmów roku, ale warto tę podróż z Łoźnicą przebyć, choćby tylko po to, żeby móc uświadomić sobie, że o dzisiejszej Ukrainie i trwającej tam tak efektownie brzmiącej wojnie hybrydowej wiemy tyle co nic.

8/10

"Donbas" (Donbass), reż. Siergiej Łoźnica, Ukraina, Rumunia, Niemcy, Holandia, Francja 2018, dystrybutor: Against Gravity, premiera kinowa: 19 października 2018 roku.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy