Przyznaję się: chociaż uwielbiam gry wideo, nigdy nie miałem okazji zapoznać się z serią "Borderlands". Do jej filmowej adaptacji podchodzę więc z czystą kartą. Nie rażą mnie odstępstwa od oryginału, zmieniony lore lub fakt, że aktorzy są o kilkadziesiąt lat starsi od bohaterów znanych z popularnego cyklu. Mogę skupić się na samym dziele. Och, ja szczęśliwy... No właśnie nie do końca. Bo niezgodność z grami Gearbox Software to chyba najmniejszy problem "Borderlands".
- "Borderlands" jest adaptacją popularnego cyklu gier wideo. Pierwsza część zadebiutowała w 2009 roku. Seria liczy obecnie siedem odsłon
- W rolach głównych wystąpiły zdobywczynie Oscarów Cate Blanchett i Jamie Lee Curtis.
- Za kamerą stanął Eli Roth, twórca znany przede wszystkim z realizacji krwawych horrorów, między innymi "Nocy dziękczynienia"
Rzecz dzieje się na planecie Pandora, przeczesywanej wzdłuż i wszerz przez korporacje, gangsterów, najemników i tym podobnych. Wszystko za sprawą pradawnej rasy Erydian, która miała tam ukryć tajemniczy skarb. Kluczem do rozwiązania zagadki jego ukrycia może być Tiny Tina (Ariana Greenblatt), nastolatka, której hobby to wysadzanie rzeczy. Niestety, dziewczynka ostatnio zaginęła. Jej tropem zostaje wysłana słynna na całą galaktykę łowczyni nagród Lilith (Cate Blanchett). W aferę szybko wplątują się także inne postaci: zbuntowany żołnierz Roland (Kevin Hart), Krieg (Florian Munteanu), brutalny mięśniak o umyśle pięciolatka, oraz Claptrap, (Jack Black) pechowy robot, którego nie można zniszczyć.
Fabuła o ekipie wyrzutków, która z czasem staje się dla siebie swego rodzaju rodziną, przywodzi na myśl (żeby nie szukać za daleko) trylogię "Strażników Galaktyki" lub "Dungeons & Dragons: Złodziejski honor". Barwna obsada z gier pasuje tutaj jak ulał. A jednak się nie udało. Między bohaterami brakuje chemii, żarty są wymuszone, a najwięcej emocji wykazuje pozbawiony mimiki Claptrap.
Przede wszystkim leży scenariusz. Lilith nie lubi zbędnego gadania, a wszystkie osoby, które nie potrafią się zamknąć, traktuje ołowiem. Niestety, ona także jest chodzącą ekspozycją. O dziejach Pandory, Erydian, a także przeszłości bohaterów dowiadujemy się przede wszystkim za sprawą deklaratywnych dialogów. Najgorzej, że relacje między bohaterami także są rozwijane na słowo. Nagle ktoś stwierdza, że ktoś jest mu drogi. Zupełnie nie wynika to z akcji i przebytych przez bohaterów przygód.
Ich perypetie nie należą zresztą do najciekawszych. Zmieniają się lokacje, ale przebieg jest zawsze ten sam — trochę CGI-owych wybuchów, dużo nieczytelnych strzelanin na greenscreenie i żarty, tak sztampowe, że niemożliwe do zapamiętania. Budżet czuć jedynie w scenografii i kostiumach, ale i te wypadają zaskakująco mdło. Natomiast kolejne sekwencje akcji zrealizowano bez żadnej inwencji, niemal fabrycznie. Jakby wszystkie zaangażowane strony przed i za kamerą pracowały nad nimi za karę.
Jest to zaskakujące, ponieważ "Borderlands" podpisał Eli Roth. Nie jest to w żadnym razie twórca wybitny. Ot, wielbiciel dreszczowców, który wyrobił się na podlewanych czarnym humorem, krwawych horrorach. Takich, co bardziej brzydzą, niż straszą. W żadnym razie nie spodziewałem się po nim realizatorskiego tour de force. Miałem jednak nadzieję na coś z charakterem. Sceny, które z jakiegoś powodu zostaną w mojej głowie. Tymczasem "Borderlands" wydają się jego najgrzeczniejszym filmem i jednocześnie najnudniejszym.
Inna sprawa, ile Roth miał do powiedzenia na planie. Nie jest tajemnicą, że film mierzył się z problemami produkcyjnymi. Scenariusz napisał Craig Mazin, twórca seriali "Czarnobyl" i "The Last of Us", który w pewnym momencie poprosił o usunięcie swego nazwiska z czołówki. Sam Roth nie uczestniczył w dokrętkach, które za niego zrealizował Tim Miller, reżyser pierwszego "Deadpoola".
"Borderlands" przypomina kino produkcyjne, licencję zrobioną bez żadnego ryzyka, niby posiadającą charakterystyczną otoczkę oryginału, ale ogołoconą z wyróżniających go smaków, by jak najbardziej zbliżyć się do przyswajalnej dla wszystkich papki. Zresztą producentem jest Avi Arad — facet, który podobne akcje wyczyniał już przy przenoszeniu na duży ekran przygód Spider-Mana. Jak wyglądałoby "Borderlands" według pierwotnego pomysłu Mazina lub z Rothem spuszczonym ze smyczy niskiej kategorii wiekowej — tego się nigdy nie dowiemy. Jedno jest pewne — na pewno byłyby lepsze od nijakiego produktu, który otrzymaliśmy. To nie jest najgorszy film tego roku (pozdrawiam "Madame Web"). To wyjątkowo nijaki seans, o którym nie pamięta się chwilę po jego zakończeniu.
3/10
"Borderlands", reż. Eli Roth, USA 2024, dystrybucja: Monolity Films, premiera kinowa: 9 sierpnia 2024 roku