"Amy" [recenzja]: Pęknięte serce
Ściskając za gardło i serce "Amy" przypomina, że za ścianą medialnego zamętu i fanowskiej histerii kryła się prawdziwa osoba, wystawiona na próbę, z której mało kto byłby w stanie wyjść cało.
Dokument Asifa Kapadii to kawał pieczołowitej, drobiazgowej roboty. Twórca otrzymał dostęp do prywatnych nagrań i zdjęć Amy Winehouse, przeprowadził około 100 wywiadów z jej krewnymi, znajomymi, współpracownikami. Wszystko to chronologicznie uporządkował, starając się zwrócić uwagę widzów na najważniejsze punkty jej życia i kariery, także te najtrudniejsze, tragiczne w skutkach.
Kiedyś była zwykłą, roześmianą i bezpośrednią nastolatką z Północnego Londynu. Prawie zwykłą - znajdźcie bowiem drugą dziewczynę, która tak zaśpiewa "Happy Birthday" jak ona w pierwszych scenach filmu - wideo nagranego, gdy miała bodaj 14 lat.
Wygląda na to, że to dzięki "Amy" - Winehouse może zostać po raz pierwszy naprawdę wysłuchana i przynajmniej częściowo zrozumiana. Muzyka była jej sposobem komunikacji, walki o siebie, zmagania się ze światem i swoimi demonami, miłością i stratą. I Kapadia podąża za tą muzyką, za słowami, które pisała sama dla siebie i o sobie. Oderwane od kontekstu jej codzienności, marzeń i porażek, dzięki jej niepowtarzalnemu talentowi rozbrzmiewały przed kamerami i tłumami z potężną siłą, przyciągając wielbicieli i ogromne pieniądze. Dopiero jednak połączone z obrazami i komentarzami zebranymi przez Kapadię, wzbogacone o mnóstwo wcześniej niepublikowanych materiałów, nabierają sensu i jeszcze większej mocy. Stają się krzykiem, który rozdziera duszę.
Czy musiała umrzeć? Czy śmierć była jedynym, co mogło ją czekać? Kapadia wytacza ciężkie działa i na nikim nie pozostawia suchej nitki. Oskarża wytwórnię, która postanowiła delikatną jazzmankę "przeformatować" w gwiazdę pop. Wini ojca, który zachłyśnięty popularnością córki, nie tyle ignorował, co był głównym źródłem jej problemów. Wini matkę, która nigdy nie potrafiła powiedzieć Amy "nie" i zlekceważyła pierwsze symptomy bulimii. Oskarża opiekę zdrowotną i lekarza, który przepisał jej antydepresanty, gdy była jeszcze nastolatką. Miażdży toksycznego chłopaka-męża, który wciągnął Winehouse w nałóg, a potem złamał jej serce. Wątpi w szczere intencje przyjaciół, znajomych i współpracowników piosenkarki, twierdząc (pomiędzy ujęciami), że wygodnie im było ogrzewać się w jej blasku, ale nikt z nich nie podjął radykalniejszych działań, by choćby spróbować ją uratować. Oskarża, oczywiście media - nie tylko te tabloidowe, które osaczały ją łańcuszkiem swoich pozbawionych jakichkolwiek skrupułów paparazzi , ale i mainstreamowe. Amy była dla nich tak "wdzięcznym" tematem: "dziewczyna z sąsiedztwa" w drodze na szczyt, "gwiazda wpadająca w otchłań". Odpowiedzialni są wszyscy - także zachłanni fani, kochający ją miłością egoistyczną, domagający się, by na zawołanie śpiewała to, czego dawno śpiewać nie chciała.
Może trochę Kapadia za bardzo czyni z Winehouse bezwolną ofiarę na ołtarzu show-biznesu, ale zarazem trudno polemizować z wieloma z jego argumentów i spostrzeżeń uchwyconych w montażu archiwaliów i rozmów z offu. Jest "Amy" angażującym emocje widza portretem, skarbcem dla fanów, ale i gorzkim podsumowaniem naszych czasów. Paradoksalnie, chociaż zrealizowany ze szlachetnymi intencjami, jest ten film też do pewnego stopnia jeszcze jedną próbą wejścia w jej życie - w życie dziewczyny, onieśmielonej występem u boku swojego idola, Tony'ego Bennetta; dziewczyny, która chciała śpiewać swoje jazzowe kawałki w niewielkim klubie dla garstki osób doceniających jej szczerość.
7/10
"Amy", reż. Asif Kapadi, Wielka Brytania 2015, dystrybutor: Gutek Film, premiera kinowa: 7 sierpnia 2015 roku.