Pierwsze duże zaskoczenie w tegorocznym weneckim konkursie za nami. Chyba mało kto spodziewał się, że najbardziej sentymentalny film w stawce nakręci Darren Aronofsky. Reżyser, któremu od lat konsekwentnie zarzucano emocjonalny chłód, sprawił, że większość wypełnionej do ostatniego miejsca sali kinowej nie nadążała z ocieraniem łez. Publiczność, a na pewno większą jej część, bez wątpienia zdobył, ale ceną za to okazało się zboczenie z obranej przez siebie przed laty autorskiej drogi.
O filmach Aronofsky’ego mówiło się różnie, ale nigdy na pewno nie brakowało im wyrazistości. Od błyskotliwego debiutu z końca lat 90. XX wieku, jakim było "Pi" (1998), przez kultowe w niektórych kręgach "Requiem dla snu" (2000), świetnego "Zapaśnika" (2008), po prezentowany przed pięcioma laty również w weneckim konkursie psychologiczny horror "mother!" (2017).
Nawet jeżeli język Aronofsky’ego nie zawsze był do końca zrozumiały (jak w przypadku "Źródła"), a amerykański reżyser czasami niebezpiecznie balansował na granicy kiczu ("Czarny łabędź"), kojarzył mi się on - przynajmniej do tej pory - z twórczą odwagą oraz bezkompromisowością. Czymś, co pewnie nie zawsze mu się do końca opłacało, ale niewątpliwie budziło szacunek oraz zaciekawienie.
"Wieloryb" porusza się w zupełnie innych rejestrach. Choć Aronofsky wciąż eksploruje w nim swoje ulubione tematy, związane z ludzkim ciałem i problemem uzależnienia, to raczej klasyczny "skok" na emocje. Owszem, poruszający i wciągający, ale też chwilami irytująco sentymentalny oraz - zaskakująco jak na tego twórcę - przewidywalny. Zupełnie jakby amerykański reżyser zaciągnął na chwilę (?) hamulec ręczny i postanowił zrobić ukłon w stronę szerszego spektrum publiczności, festiwalowych nagród, a może nawet Oscarów?
"Wieloryb" natychmiast budzi skojarzenia z nakręconym przed czternastu laty "Zapaśnikiem", choć mam wrażenie, że ten pierwszy film pod względem chronologii miał w sobie dużo większy pierwiastek autorski. Podobieństwa nie sprowadzają się jedynie do tematyki, ale i do "drugiego życia", jakie w obu przypadkach Aronofsky dał mocno przykurzonym aktorom, których fizyczność drastycznie odbiegała od tego, jak zapamiętaliśmy ich z najlepszych lat.
Tak było w przypadku dawnego amanta, mocno pokiereszowanego przez życie Mickey’ego Rourke’a, podobnie jest w "Wielorybie" z Brendanem Fraserem. Aktorem kojarzonym głównie z amerykańskimi komediami nie najwyższych lotów czy prawdziwym klasykiem kina przygodowego, jakim była seria spod znaku "Mumii".
W "Wielorybie" Fraser jest niemal nie do poznania - aby wiarygodnie wcielić się w ważącego ponad 250 kilogramów mężczyznę, aktor musiał drastycznie przytyć. Przystojny wysoki brunet o zawadiackiej twarzy zmienił się w zmęczonego życiem mężczyznę, którego zagrażająca życiu nadwaga nie pozwala nie tylko normalnie funkcjonować, ale nawet samemu wstać z kanapy.
Życie Charliego nie wykracza poza cztery ściany jego mieszkania i sprowadza się do szeregu rutynowych czynności - wirtualnych zajęć, jakie przy wyłączonej nieprzypadkowo kamerce prowadzi dla młodzieży z college’u, wieczornych wizyt przyjaciółki, a zarazem opiekunki, wreszcie zamawiania ogromnych ilości jedzenia w lokalnej pizzerii. Chorobliwe objadanie się głównego bohatera to konsekwencja tragicznej przeszłości, którą krok po kroku odsłania przed nami Aronofsky, w czym wydatnie pomaga mu postać córki bohatera Ellie (w tej niełatwej roli, znana z serialu "Stranger Things", Sadie Sink). Ich skomplikowana relacja stanowi zresztą, podobnie jak w "Zapaśniku", najważniejszą fabularną warstwę filmu.
Show w "Wielorybie" kradnie Fraser, zdradzający tu spory dramatyczny potencjał. Przypomina się przypadek innego amerykańskiego aktora - Adama Sandlera, który po latach grania w przeciętnych komediach został nagle obsadzony w zupełnie innym typie roli (przez braci Safdie w "Nieoszlifowanych diamentach"), z czym poradził sobie znakomicie. Zaowocowało to zresztą świetną prasą i zawodową rehabilitacją po kilku "zdobytych" we wcześniejszych latach Złotych Malinach (nagrody dla najgorszego aktora).
Wiele wskazuje na to, że Fraser za sprawą tej roli też pójdzie bardzo mocno w górę, może nawet po oscarową nominację, zwłaszcza że Akademicy mają słabość do fizycznych przemian aktorów. Aronofsky udowodnił, że pomimo szufladek, których bywają oni zakładnikami, najciekawszy efekt osiągnąć można, robiąc coś zupełnie na opak. Do tej pory tę zasadę stosował także w swoich reżyserskich wyborach. Tym razem jest inaczej. Pazur nieco się stępił.
6/10
"Wieloryb", reż. Darren Aronofsky, USA 2022, dystrybutor: Monolith Films, premiera kinowa: 17 grudnia 2023 roku.
Czytaj również:
"Cicha ziemia": Skostniała obojętność Europy [recenzja]
Wenecja 2022: "Bardo", czyli kronika sennej podróży [recenzja]