Długo oczekiwana, parokrotnie przesuwana, rozbudzająca wyobraźnię i nadzieję na solidne kino, a nawet coś więcej, filmowa "Diuna" w reżyserii Denisa Villeneuve'a nareszcie dociera na nasze ekrany. Można w zasadzie powiedzieć jedno - warto było tak długo czekać. Ekranizacja księgi pierwszej literackiego dzieła Franka Herberta ma wszystkie argumenty, by zachwycić widza, bezwarunkowo nim zawładnąć, przenosząc go w inny wymiar, inną rzeczywistość, inny świat.
Kto czytał, wyróżnioną nagrodami Nebula i Hugo, powieść Franka Herberta z 1965 roku ten dobrze wie, co za rzeczywistość jawi się w tym materiale i czego należy spodziewać się po jego filmowej odsłonie. Ekspozycja, tak formy jak i treści, skusiła ponad trzydzieści lat temu samego Davida Lyncha, który w swoim stylu, ale też z niemałym rozmachem, odpowiedział na pióro autora "Diuny" w obrazie z roku 1984. Dzisiaj Denis Villeneuve, mając inne środki, inną technologię, inne możliwości odsłania rzecz całą w iście mistrzowskim, wręcz porywającym stylu.
Już w sequelu "Blade Runnera" Denis Villeneuve pokazał, że jego kino cechuje - stanowiące idealną spójność - narracyjna precyzja, plastyczna wyobraźnia i intrygujące kreowanie ekranowego świata. "Diuna", co sam reżyser w wielu wypowiedziach powtarzał, była dla niego wymarzonym projektem. I na ekranie to widać. Ten film, dzięki całemu technicznemu wachlarzowi, ogląda się jak spektakl, w którym widowisko idzie w parze z szekspirowskim dramatem. I choć Villeneuve jest wyraźnie zwolennikiem nurtu slow cinema, to jego najnowszemu przedsięwzięciu nie brakuje ekspresji, żywiołowości, dobrego tempa i utrzymanego - od pierwszej sceny do ostatniej - napięcia. Tu wszystko jest po coś i czemuś służy. Nie ma zbędnej sekwencji czy ujęcia. "Diuna" Villeneuva ma w sobie niemal hipnotyzującą energię i atmosferę. A tego chyba najbardziej zabrakło kultowemu do tej pory filmowi Lyncha.
O czym opowiada film? W zasadzie rzecz rozchodzi się o politykę. Poważną, międzyplanetarną. Źródłem wszechświatowego pokoju, albo wojny - zależy od perspektywy - jest planeta Arrakis, miejsce występowania super-przyprawy, która pozwala na dalekie kosmiczne podróże i generalnie poprawia zdrowotną kondycję. Innymi słowy jest najbardziej pożądanym i chodliwym surowcem w tym wszechświecie. Arrakis, albo właśnie Diuna, z rozkazu Padyszacha Imperatora jest zarządzana przez ród Harkonnenów, których po osiemdziesięciu latach, decyzją tegoż samego Imperatora, zastępuje ród Atrydów. Na jego czele stoi książę Leto Atryda, ojciec Paula, syna Lady Jessici. Niedługo potem dochodzi do zbrojnego konfliktu między rodami. Tak zaczyna się wojna o Diunę i historia młodego księcia Paula, który na swej drodze spotyka rdzennych mieszkańców pustynnej planety, niebieskookich Fremenów.
Może nie jest to najszczęśliwszy opis fabuły, ale naprawdę i zupełnie serio w "Diunę" dobrze jest wejść bez uprzedzeń, niemal carte blanche. Ta historia o walce dobra ze złem, o przeznaczeniu i odkrywaniu własnej drogi jest przez Denisa Villeneuve'a opowiedziana w taki sposób, że już samo odkrywanie jej daje naprawdę dużą przyjemnością. Szczególnie, kiedy idą mu w sukurs tak utalentowani aktorzy, jak Timothée Chalamet w roli Paula, Rebecca Ferguson jako Lady Jessica, Oscar Isaac wcielający się w księcia Leto czy wreszcie Josh Brolin kreujący postać Gurneya Hallecka. Oczywiście na ekranie pojawiają się równie uznani Javier Bardem, Charlotte Rampling, Jason Mamoa, Zendaya czy . Uznanie budzi zwłaszcza charakteryzacja tego ostatniego - prawdziwie przeraża.
Wielka odpowiedzialność leży na barkach Timothée Chalameta, a ten bezkompromisowo udowadnia, że jest dzisiaj jednym z najlepszych aktorów młodego pokolenia. Jego Paul w swoim minimalizmie jest tak samo wyrazisty i prawdziwy jak wtedy, kiedy intensywniejsze emocje biorą w nim górę. Widać, jak w młodym chłopaku rodzi się mężczyzna, który za chwilę zmierzy się z tym, co nieuniknione. I w Chalamecie nie ma żadnej fałszywej nuty, żadnego niepożądanego tonu. Dzisiaj, po tej kreacji, trudno sobie wyobrazić innego Paula Atrydę. I tak już pewnie zostanie na bardzo długo.
O "Diunie" Villeneuve'a można napisać szerzej, bardziej analitycznie, może nawet polemicznie. To film, który oferuje wystarczająco dużo, aby po seansie toczyć gorące i rozemocjonowane dysputy. Rzecz w tym, że to co najciekawsze i najlepsze rozgrywa się na ekranie. Zarówno wizja reżysera, ale też samego Herberta, dostarczają ogromnej satysfakcji z obcowania i doświadczania tego mrocznego, niebezpiecznego, ale też gorącego, rozjaśnionego słońcem i piaskiem pustyni, świata. Nie brak w nim oczywiście alegorii, czytelnych odniesień.
Fantastyka naukowa to w dużej mierze metafora i przeniesienie do alternatywnej rzeczywistości naszych ziemskich dylematów czy problemów. A czymże innym jest ta wysmakowana, dograna o najdrobniejszy szczegół, opowieść o władzy, wojnie i polityce? To trzeba zobaczyć i samemu doświadczyć. A im więcej widzów zobaczy film, tym zwiększa się szansa, że cała "Diuna" zostanie zekranizowana. To, z czym zostajemy w tym momencie, jest bardzo nieskończoną historią, a tak być w dłuższej perspektywie nie może.
9/10
"Diuna" (Dune), reż. Denis Villeneuve, Kanada, USA, Wielka Brytania, Węgry 2020, dystrybutor: Warner Bros., premiera kinowa: 22 października 2021 roku.