Wenecja: Wiara do grobu
Tradycyjnie na międzynarodowych festiwalach filmowych najwięcej emocji wywołuje konkurs główny. Kiedy organizatorzy weneckiej imprezy ogłaszali listę 18 filmów walczących o tegoroczne Złote Lwy, z największą niecierpliwością czekano na nowe tytuły Paula Thomasa Andersona i Terrence'a Malicka - pisze z Wenecji wysłanniczka INTERIA.PL.
Sekcja pozakonkursowa jest najczęściej traktowana po macoszemu. Mówi się, że jeśli film popularnego twórcy został zakwalifikowany właśnie do niej, to prawdopodobnie jest nieudaną próbą zaistnienia, albo po prostu - w przypadku Wenecji - zawiera jakieś włoskie wątki. W tym roku w tej roli występuje m.in. duńska reżyserka Susanne Bier ("Bracia", "W lepszym świecie"). Jej film "Love Is All You Need" to romantyczna komedyjka, która opiera się na wątku ślubnym.
Para młodych Duńczyków postanawia zawrzeć związek małżeńskim w słonecznej Italii. Obowiązkowo nad brzegiem morza - w malowniczej willi z przeszłości. To właśnie tutaj ojciec pana młodego poznał jego matkę i, koniec końców, spędził najbardziej bajeczne chwile swojego nudnego, biznesowego życia.
W roli "papy" sam Pierce Brosnan - grubiański szef skoncentrowany na swojej pracy, który po dziś dzień nie może zapomnieć o tragicznie zmarłej żonie. Zmuszony przez okoliczności ślubu syna wraca do "raju" i poznaje matkę panny młodej, Idę (Trine Dyrholm). Kiedy zauroczenie "rodziców" powolutku dojrzewa, dzieciaki coraz mniej mają ochotę na ślubny kobierzec. Okazuje się bowiem, że narzeczony, mimo totalnego oddania dla swojej pięknej Astrid, coraz częściej zauważa w swoim otoczeniu charyzmatycznego Alessandro.
Mimo usilnych starań trudno nie porównywać filmu Bier do musicalu "Mamma Mia" Phillidy Loyd. Choć w "Love Is All You Need" reżyserka dwoi się i troi, żeby oprócz romansowych konwenansów zahaczyć o tzw. "ważne sprawy". W niebiańskich, włoskich plenerach oprócz ledwie zasygnalizowanych wątków homoerotycznych, pojawiają się też kwestie małżeńskiej zdrady, młodszej partnerki, czy choroby nowotworowej. Relacje miłosne mimo wyjątkowo chwytliwej scenerii przysparzają raczej problemów. Finalnie jednak włoska atmosfera zwycięża i ta najprawdziwsza miłość wygrywa. Mimo że tak naprawdę związek zwykłej fryzjerki i bogatego biznesmena wydaje się być marzeniem, które spełnia się tylko i wyłącznie w filmowych bajkach.
Postać rodem z Włoch pojawia się również w nowym filmie Terrence'a Malicka. W otoczeniu młodej Europejki, Mariny (Olga Kurylenko) w pewnym momencie pojawia się tajemnicza Anna (Romina Mondello). Panie wybierają się na spacer. Biegają po małym, amerykańskim miasteczku i rozmawiają o buncie przeciwko codzienności. Rozmowa to raczej monolog Anny, która namawia Marinę do odrobiny szaleństwa. Zostawić męża, zapomnieć o obowiązkach, zostać obieżyświatem, a przede wszystkim wyrzucić w krzaki torebkę z dokumentami. Przecież zawsze można wziąć oddech i zacząć wszystko od nowa.
Jeden z najbardziej ubóstwianych współczesnych reżyserów po raz kolejny przejmuje rolę kaznodziei. Banalnie traktuje postać swojej włoskiej bohaterki, bo służy mu ona jedynie jako wizualizacji "idei buntu". Podobnie w przypadku reszty postaci. Marina jest Europejką. W końcu mówi po francusku, czasem zdarza się jej wygłosić kwestię po rosyjsku. Uwielbia taniec i grę na pianinie. Generalnie jest w ciągłym ruchu. Do tego samego zmusza swojego ukochanego, Neila (Ben Affleck). Amerykańsko-europejska miłosna mieszanka ma siłę cyklonu. Rzecz jasna tylko do czasu, w końcu "brak" to podstawa udanego melodramatu. Kiedy Mariny już nie ma, pojawia się Jane (Rachel McAdams). Jej amerykańska mentalność to przede wszystkim ciężka praca na ranczo i kontakt z naturą, który objawia się najczęściej na pastwiskach. Dla Malicka przede wszystkim tam warto szukać potęgi uczucia. Panie następują po sobie. Pojawiają się w życiu Neila nagle, w związku z tym mężczyzna cały czas milczy (praktycznie niema rola Afflecka). Akceptuje los takim, jakim jest, bo tylko to jest receptą na udaną egzystencję.
Malickowe kazania o poszukiwaniu wiary w prawdziwe, głębokie uczucia nie ograniczają się jedynie do męsko-damskich tańców godowych. W tej szybkiej zmianie stanów emocjonalnych bierze udział również miejscowy ksiądz (Javier Bardem). Nawet najbardziej oddany kapłan miewa przecież wzloty i upadki. Rozmawia po hiszpańsku z "Najwyższym" rzucając w przestrzeń górnolotne frazy o potrzebie obecności bóstwa. Jego wiara nie słabnie, ale wygłaszając chrystusowe litanie zdarza mu się spojrzeć w stronę niewinnej siostry zakonnej.
Admiratorów "Drzewa życia" nie zaskoczy na pewno fakt, że w "To The Wonder" raz po raz pojawiają się amerykańskie plenery, obrazy przyrody, czyli ujęcia pływającego żółwia, czy po prostu "bogata w znaczenia" rwąca rzeka. Szkoda tylko, że w tym traktacie o niezbadanej naturze ludzkiego uczucia przez cały czas nie można pozbyć się wrażenia, że jedynym, który dotarł do natury absolutu, jest sam Malick. Dotychczas poszukiwał istoty stworzenia. Od teraz jego filmy mają być po prostu dotknięciem bóstwa.
Ekspertem od wiary/religii na tegorocznym weneckim festiwalu jest też Paul Thomas Anderson. W przypadku "The Master" reżyser bynajmniej nie rości sobie prawa do bycia wszechwiedzącym kapłanem świata obrazu. Jego bohaterem jest były żołnierz amerykańskiej piechoty morskiej, Freddie (Joaquin Phoenix), który w trakcie służby wojskowej lubował się w tworzeniu alkoholowych mieszanek i marzył o seksualnym zbliżeniu z kobietą. Kiedy II wojna światowa dobiegła końca, powrót do rzeczywistości stał się dla niego utrapieniem. Wiecznie pijany para się różnymi zajęciami, wikła w romanse i miewa ataki agresji. W trakcie wojskowego badania psychologicznego na obrazkach widzi jedynie kobiecą waginę.
Przepijając swoje dorosłe życie nagle trafia na enigmatycznego pana w średnim wieku. Dostojny inteligent to Lancaster Dodd (Philip Seymour Hoffman). Kilka tytułów naukowych, dokonania pisarskie, liczna rodzina i przepych działają na Freddiego natychmiast. Niby wrak człowieka, ale jednak w końcu ktoś chce przygarnąć go do swojej wspólnoty i zacząć brać za niego odpowiedzialność. Jeśli ceną za przynależność do grupy ma być tajemnicza terapia, to warto ją ponieść. Przynajmniej na początku, kiedy jeszcze nikt nie wymaga zmiany na lepsze.
Paul Thomas Anderson nie zawodzi jak Terrence Malick. W "The Master" bardzo łatwo można dać się uwieść relacji dwóch głównych bohaterów. Nie chodzi jedynie o genialne aktorstwo i świetny filmowy warsztat twórców. Freddie i Lancaster to para doskonała - przykład figury męskiej relacji, w której odbijają się wszystkie możliwe sposoby kreowania męskiej zależności.
Anderson umieszcza ten nietypowy związek w środowisku rodzącej się sekty scjentologicznej. I niestety właśnie tu pojawiają się schody. Od reżysera "Aż poleje się krew" oczekuje się przynajmniej delikatnie krytycznego stosunku do spraw uzależnienia od religijnej wspólnoty. Tymczasem w "The Master" paradoksalnie najbardziej diaboliczną postacią wydaje się być Mary Sue (Amy Adams), żona mistycznego guru. To ona dyktuje mężowi pseudofilozoficzne traktaty w ciężkich momentach próby. Jej hipnoza sprawia, że oczy zmieniają swoją barwę i za jej sprawą wyznawcy wypadają z łask. Lancaster Dodd to szurnięty, ale tak naprawdę prostolinijny i w głębi duszy czuły "baranek", który chciałby jedynie, żeby jego wyznawcy byli po prostu wierni.
Oprócz kilku niepokojących scen, w których członkowie wspólnoty wychodzą z cienia i pokazują swoje złowieszcze oblicze, sprawa religijnego uzależnienia zostaje przez Andersona potraktowana dość pospolicie. Podobnie jak w wychwalanym jakiś czas temu filmie "Martha Marcy May Marlene" Seana Durkina kapryśne, mistyczne środowisko to wypadkowa życiowych problemów i fanaberia bogaczy z wielkich domów na przedmieściu. W przypadku Freddiego liczy się jeszcze kwestia naukowego wyzwania. W końcu guru Lancaster momentami zmienia się w zimnokrwistego lekarza dusz, który jest w stanie dosłownie zmusić swojego pacjenta do zdrowia. Wszystko tak, jak w eksperymentach Pawłowa, tyle że, aby nikomu nie było za spokojnie, czasami pozornie uzdrowiony lubi płatać figle.