Teresa Lipowska: Życie mam wyrzeźbione na twarzy
W poniedziałek, 30 stycznia, rano bardzo źle się czuła. Miała wieczorem wręczać Telekamerę Tele Tygodnia w kategorii najlepszy serial, więc zaczęła się zastanawiać: "Jak ja im odmówię?". Wszystko robi na 200 procent i nie potrafi nikogo zawieść. Na szczęście dotarła na galę. Wręczyła statuetkę, a chwilę później sama otrzymała Platynową Telekamerę. Radość Teresy Lipowskiej była ogromna.
Odbierając Telekamerę wykrzyknęła pani: "Kocham Was wszystkich!". Porozmawiajmy więc o miłości. Łatwiej jest kochać czy być kochanym? Co jest ważniejsze?
- Najważniejsza jest wzajemna akceptacja. Nie chodzi o to, żeby wszystkich kochać, ale żeby być otwartym na ludzi. W moim życiu zdarzało się, że nowo poznane osoby traktowały mnie początkowo z rezerwą. Ale jeżeli okazywałam im dużo sympatii i zrozumienia, to zaczynały się otwierać. Najlepszym przykładem jest mój mąż [Tomasz Zaliwski, zmarł w 2006 roku - red.], który, mimo że zakochaliśmy się w sobie, był na początku bardzo powściągliwy i z dystansem.
Podobno zakochał się w pani od pierwszego wejrzenia...
- Tak było. Spotkał mnie w teatrze, wpadłam mu w oko i tak to się zaczęło. Ale mój mąż nie uzewnętrzniał swoich uczuć, nawet jeśli coś mu się bardzo podobało.
Panią potrafił komplementować. Po każdej premierze wysyłał bukiet kwiatów z liścikiem.
- Relacje między nami były zupełnie inne, niż wśród ludzi. Uważany był wśród znajomych za "twardziela". Ale w bliskim gronie - żona, syn, ewentualnie najbliższa rodzina - był zupełnie inny. Tak wspaniałego, czułego i cudownego męża życzę wszystkim paniom. Kiedy po gali Telekamer wróciłam do domu, powiedziałam do niego: "Misieńku, czy Ty wiesz, co ja dostałam?". Zawsze mu wszystko opowiadam, co się wydarzyło. Najgorsza rzecz, która może się pojawić w samotności, jest wtedy, kiedy nie ma się z kim podzielić swoją radością czy też smutkiem. Ja przytulam się do serduszka poduszki, którą dostałam od mojego Tomka. Myśli moje lecą wtedy do niego i ja go czuję. On mi pomaga. Tak samo ksiądz Twardowski, którego tak bardzo pokochałam.
Ks. Jan Twardowski udzielił państwu ślubu...
- Po szeregu różnych perypetii i niemożności wzięcia ślubu kościelnego, on bardzo mi pomógł. Potem byłam u niego częstym gościem, sama i z mężem. W zeszłym roku była 100. rocznica urodzin i 10. śmierci ks. Jana i z tej okazji przygotowałam z kolegą program, który jest oparty na moich wspomnieniach o ks. Twardowskim oraz jego wierszach. Wystąpiliśmy z tym programem w bardzo wielu miejscach, w malutkich bibliotekach i w domach kultury. Okazało się, że wciąż jest ogromne zapotrzebowanie na słuchanie o nim. To taki mój hołd za to, co dobrego zrobił w moim życiu, że małżeństwo, które błogosławił, było tak szczęśliwe.
Mimo licznych zajęć znajduje pani czas dla przyjaciół, którym trzeba pomóc. Dlaczego pani to robi?
- Nie chciałabym nigdy czuć się opuszczona. Mam to szczęście, że mój syn Marcin jest zawsze gotowy, żeby przyjechać i mi pomóc. Natomiast wiele z moich koleżanek czy kolegów nie ma rodziny czy bliskich ludzi, którzy mogliby przyjść, pogadać, wypić herbatkę, kupić ciasteczko czy cukiereczka. A to jest bardzo ważne. Chodzi też o to, żeby tych ludzi podnieść z fotela. Gdziekolwiek. Do kościoła, kina, teatru czy tylko na spacer.
Ksiądz Jan Twardowski napisał kiedyś taki zgrabny wierszyk: Nie płacz w liście / nie pisz że los ciebie kopnął / nie ma sytuacji na ziemi bez wyjścia / kiedy Bóg drzwi zamyka - to otwiera okno...
- I to jest recepta na depresję, na samotność. Uważam, że ludzie wierzący są dużo szczęśliwsi. Nie wiadomo, co nas czeka po drugiej stronie. Bóg czy Allah? Ksiądz Twardowski mówił: "Bóg to miłość". Natomiast ważne jest, żeby wierzyć w coś, wychodzić poza rzeczywistość. Jeżeli zamkną mi drzwi, to ja mam otwarte okno, przez które mogę spojrzeć na świat troszkę inaczej. Zaraz, przecież tu mamy drzewo, a tu słońce zaświeciło. Wszystko to daje mi radość. Bo jak człowiek zamknie i okno, i drzwi, to zostaje mu tylko zostać w tym fotelu i się wykończyć.
A jak reaguje pani na zmiany?
- Na dobre - świetnie, ale kiedy dostaję od życia cios, to jest znacznie trudniej. Wtedy kuleję. Najgorzej, kiedy stracę człowieka i to nie tylko fizycznie, ale jeśli się np. na kimś zawiodę. Strasznie długo mnie to boli. Jestem osobą "z sercem na patelni" i jeśli ktoś, kogo uznawałam za przyjaciela podstawia mi nogę, to mi zostaje. Ale myślę, że wszyscy ludzie podobnie reagują na coś takiego.
Czy upływający czas ma dla pani znaczenie? Dla kobiety, do tego aktorki, to chyba ważny temat?
- TVP Kultura zrealizowała ze mną program "Niedziela z...". Zaprosiłam do studia kilkoro moich przyjaciół, którzy mnie bardzo dobrze znają od wielu lat, m.in. Ewę Wiśniewską, Ilonkę Łepkowską, Janusza Majewskiego, Roberta Dziewońskiego (syn Edwarda Dziewońskiego, przyp. red.). To była okazja, żeby przypomnieć sobie fragmenty starych filmów, zdjęcia... Wielu z nich nawet nie pamiętałam! I pomyślałam: "Sporo tego, nie ma czego żałować!". Dlatego też nie poddaję się żadnym odmładzającym zabiegom chirurgicznym, bo mnie to nie interesuje. Życie mam wyrzeźbione na twarzy. Jeśli komuś psychicznie to pomoże, niech robi. Ale w moim wieku nie dostanę roli młodej kobiety. O 80-latce nie będą mówić: "Patrzcie, jaka ona piękna!", tylko zwrócą uwagę na to, jak gram.
Jak zachowuje pani tak dobrą formę?
- Uważam, że w moim wieku przede wszystkim należy dbać o zdrowie, o figurę, żeby zanadto nie przytyć. Być aktywnym fizycznie - wciąż jeżdżę na rowerze. I też zwracać uwagę na wygląd. Kiedy wychodzę z domu, nawet do sklepu, muszę mieć lekko podkreślone oko, porządne ubranie. I o to dbam. A czy ja będę miała jedną zmarszczkę więcej czy mniej, to nie ma znaczenia.
Ciekawa jestem, jak pani reaguje w chwilach zdenerwowania? Używa np. brzydkich wyrazów?
- U nas w domu nigdy nie było wulgarności. Oczywiście, że potrafię się zdenerwować, teraz coraz mniej, pazurki mam już mocno przycięte. Bardziej przeżywam to wewnętrznie. Ale à propos wulgaryzmów, to bardzo walczę na planie "M jak miłość", żeby tego nie było. I bardzo się z tym liczą. Czasami mówią na mnie "święta Zyta". (śmiech)
Jest pani absolwentką szkoły muzycznej. Czy muzyka wciąż pani towarzyszy?
- Och, uwielbiam muzykę. Mam w domu kolekcję płyt. Czasami słucham Gershwina, czasami Chopina, Mozarta albo Prokofjewa. Jak mi smutno, włączam "Mamma Mia!" albo tango. Muzyka towarzyszy mi w moich nastrojach na co dzień. Brakuje mi w telewizji dobrych programów muzycznych. Czasami oglądam np. "The Voice of Poland".
Na bezludną wyspę zabrałaby pani muzykę czy jednak poezję?
- Nigdy w życiu nie chciałabym pojechać na bezludną wyspę! To byłaby dla mnie straszna kara za grzechy. Najchętniej wzięłabym płetwy, żeby stamtąd jak najszybciej odpłynąć.
Moje ulubione słowo to...
- Miłość, miłość i tylko miłość. Ona wszystko wybacza, wszystko koi, wszystko tłumaczy. I nie chodzi tylko o miłość do ludzi, ale też do świata, przyrody, do Boga.
A ulubione motto?
- "Boję się, że jutro może nie być już jutro - więc dzisiaj będę szczęśliwa". I jeszcze jedno: "Jakkolwiek źle się dzieje, to dopóki trwa życie, trwa nadzieja".
Rozmawiała Marzena Juraczko
Teresa Lipowska urodziła się 14 lipca 1937 roku w Warszawie. Ukończyła średnią szkołę muzyczną w klasie fortepianu, a w 1957 - Wydział Aktorski PWSFTviT w Łodzi. Występowała w teatrze (m.in. warszawskim Teatrze Syrena) oraz Kabarecie Dudek. Często także zajmowała się dubbingiem - podkładała m.in. głos Sophii Loren. Mogliśmy ją oglądać w komedii "Rzeczpospolita babska", serialach "Noce i dnie", "Rodzina Połanieckich" oraz "M jak miłość", a ostatnio w filmie "Za niebieskimi drzwiami". W tym roku świętuje dwa jubileusze - 80. urodziny oraz 60-lecie pracy artystycznej.