Czekam, gdy Apple TV pokaże ponad czterogodzinną reżyserską wersję "Napoleona", którą już teraz Ridley Scott się mocno chwali. 158-minutowy film, jaki możemy oglądać w kinach, jest bowiem dziełem irytująco niespełnionym. Zachwycające i genialne sceny bitew oraz wizualny rozmach nie przykrywają słabości scenariusza, który wygląda jakby był skrótem... reżyserskiej wersji filmu.
Napoleon Bonaparte był obecny w kinie od jego początków. Wersja z 1927 roku trwała ponad 5 godzin. Potem Korsykanin, który podbił pół Europy i występuje w polskim hymnie narodowym, miał twarz najwybitniejszych aktorów na czele z Marlonem Brando. Kręcono o nim hagiografie i brutalnie go wyśmiewano (Woody Allen w "Miłości i śmierci" zrobił to najcudowniej). Trudno cokolwiek nowego o Napoleonie w kinie powiedzieć, choć bonapartyści rzecz jasna znaleźliby tysiące powodów na to, by ich idol spędził na ekranie więcej niż historyczne 100 dni.
Ridley Scott jest tego świadom i postanowił nakręcić pełnokrwiste widowisko historyczne, co w przypadku reżysera "Gladiatora", "1492. Wyprawy do raju" czy "Królestwa niebieskiego" nie jest niczym zaskakującym. Mając na pokładzie Dariusza Wolskiego, z którym od lat tworzy doskonale zgrany duet operatorsko-reżyserski i magnetycznego Joaquina Phoenixa, który rzymską cesarską koronę zamienił na francuską, wydawało się, że "Napoleon" jest skazany na sukces. Szkoda jednak, że bliżej mu do płaskiego hollywoodzkiego widowiska o wyprawach krzyżowych niż do brawurowego, ale też inteligentnie napisanego "Pojedynku" z 1977 roku, czyli debiutu Scotta.
Nie jest więc "Napoleon" filmowym Austerlitz. Z drugiej strony nie ochrzczę go na pewno mianem filmowego Waterloo. "Napoleon" jest wizualnie wysmakowanym, pełnokrwistym kinem z fenomenalnymi, z pietyzmem dopracowanymi scenami batalistycznymi (bitwa pod Austerlitz przejdzie do klasyki wojennego kina) oraz z banalnym scenariuszem, wyglądającym jakby był oparty na Wikipedii.
To wręcz zaskakujące, że scenarzysta David Scarpa tak otwarcie prześlizguje się przez życiorys Napoleona, nie mając ambicji głębszej penetracji istoty bonapartyzmu. Zbudowanie opowieści wokół relacji Napoleona i Józefiny (Vanessa Kirby) było dobrym założeniem. Szczególnie, że zamyka się w listach Napoleona do ukochanej i odrzuconej kobiety.
Phoenix i Kirby są charyzmatyczni, emanują specyficzną seksualnością i mają chemię, która przy błyskotliwym tekście mogłaby wyciągnąć z tego ikonicznego historycznie związku wielkie pokłady dramaturgii. Tyle że Scott w dwuipółgodzinnym filmie chce pomieścić wszystko; od wielkiej geopolityki, przez wiwisekcje rewolucji, która pożera swoje dzieci, oszałamiające sceny batalistyczne, aż po miłość o wymiarze greckiej tragedii.
Nawet w bardzo dobrym miniserialu "Napoleon" (2002) z doskonale diabolicznym Johnem Malkovichem w roli "kulawego diabła" Talleyranda, Gerardem Depardieu jako Fouche i duetem Christian Clavier (Napoleon) i Isabella Rosselini (Józefina) nie udało się umieścić całego tła fenomenu bonapartyzmu. Czy ktoś wierzył, że zrobi to w filmie, wybierając linearny sposób narracji?
"Napoleon" zaczyna się od gilotyny spadającej na głowę Marii Antoniny i kończy się ujęciem umierającego samotnie Napoleona na Wyspie Świętej Heleny. "Zbawiciel" porzucony przez swój lud, tak jak królowa dekapitowana na oczach motłochu, któremu według czarnej legendy jakobinów miała kazać jeść ciastka, skoro nie stać ich było na chleb. Legenda przytłaczająca człowieka.
Scott i Scarpa próbują uciec od mitologii i propagandy (negatywnej i pozytywnej), którą Bonaparte był oblepiany już od pierwszych triumfów militarnych w czasie pogrążonej w Wielkim Terrorze Francji. Napoleon jest tutaj uzależnionym od kobiet (matki i Józefiny) ekscentrycznym egotykiem i narcyzem, który geniuszem jest tylko na polu bitwy. Do pewnego momentu Józefina jest lustrem Napoleona i jego sumieniem. Czy bez niej stałby się imperatorem? Kim byłoby to dziecko ludowej rewolucji bez szepczącego mu do ucha Talleyranda i pogardy europejskiej arystokracji, na oczach której się sam koronował? Nie dowiemy się tego z "Napoleona".
Każda próba odbrązowienia cesarza szybko zanika w potrzebie odhaczenia kolejnych historycznych dat, co czyni film rodzajem bryku z historii dla przygotowujących się do egzaminu studentów. Upadek Robespierre'a - odhaczony. Szokujące inne monarchie koronowanie się własnymi rękoma - odhaczone. Zimowa klęska w Rosji - odhaczona. Zesłanie - odhaczone. I tak aż do Waterloo. Nie udaje się przy tym kartkowaniu historii pokazać uniwersalnej opowieści o samotności dyktatora ani o cenie, jaką geniusz płaci za poczucie nieomylności.
"Zaakceptowanie porażki innych to najtrudniejsza rzecz w życiu" - mówi w finale cesarz, który chwilę wcześniej w glorii przepędził na 100 dni Bourbonów, a teraz musi ugiąć kark przez znienawidzonymi Anglikami. Cały upadek bonapartyzmu ujęty tylko w jednym zdaniu? Za mało, jak na epickie dzieło. Nawet pojawienie się pogromcy Napoleona, Księcia Wellingtona (Rupert Everett) jest naskórkowe i przyczynkowe, choć można było z niego zbudować doskonały punkt zwrotny.
Czy w wersji reżyserskiej, które będzie prawie dwa razy dłuższa, płaskość scenariusza zniknie? Chcę w to wierzyć, bo "Napoleon" w warstwie wizualnej jest majstersztykiem. Scott pokazuje, czym jest istota wielkiego, epickiego kina historycznego, mającego nie tylko cieszyć oko, ale przenosić nas w czasie. Dosłownie. Czekam szczególnie mocno na pogłębioną rolę Józefiny, bo tajemnicza i magnetyczna Kirby bez wątpienia miała tutaj więcej do zagrania. A Phoenix? W wersji kinowej snuje się po ekranie jako tragiczna postać, która była skazana na zostanie legendą. Za tą maską było jednak o wiele więcej.
"Strzeż się swych pierwszych odruchów, zwykle są szlachetne" - mawiał minister Talleyrand. Kilkakrotnie przypominałem sobie słowa tego zbawcy i zdrajcy Francji, patrząc na Phoenixa. Przy lepszym scenariuszu to mogła być rola wybitna. Pozostaje nam się cieszyć wybitnymi zdjęciami Wolskiego. Dobre i to. W końcu pokazał nam Bonaparte, jak zwyciężać mamy.
6/10
"Napoleon", reż. Ridley Scott, USA 2023, dystrybutor: UIP, premiera kinowa: 24 listopada 2023 roku.