Reklama

Zmęczenie, przebodźcowanie, nadmiar wrażeń. Ja chcę jeszcze raz. Relacja z 24. MFF Nowe Horyzonty

W dniach od 18 do 28 lipca 2024 roku odbył się 24. Międzynarodowy Festiwal Filmowy mBank Nowe Horyzonty. Święto kina we Wrocławiu trwało przez 11 dni, podczas których goście wydarzenia mogli wybierać spośród 285 filmów z całego świata. Częścią z nich można się jeszcze cieszyć za sprawą online'owej wersji festiwalu, który — jak zawsze — dostarczył masy wrażeń i emocji.

Relacja z takiego wydarzenia, jak Nowe Horyzonty, nie ma prawa być kompletna. Najwytrwalsi widzowie mogli zobaczyć maksymalnie 50 filmów. Wątpliwe, by nawet ci regularnie jeżdżący na zagraniczne festiwale i stale odwiedzający kina studyjne, zbliżyli się do obejrzenia chociaż połowy z tytułów zawartych w programie.

Nowe Horyzonty 2024: Wybór filmów nie należał do najprostszych

Organizatorzy oczywiście nie ułatwiali wyboru, wypychając każdą sekcję ciekawymi i wyczekiwanymi tytułami. Jakby tego było mało, powrócił klub festiwalowy w Arsenale. Nie ma to, jak skończyć piąty seans po północy i pójść dzielić się wrażeniami z innymi kinomanami do późnej nocy lub bladego świtu, zamiast zadbać o kilka godzin snu.

Reklama

Co znalazło się w programie tegorocznych Nowych Horyzontów? Jak zwykle polscy widzowie mieli okazję nadrobić hity z Berlina i Cannes. We Wrocławiu wyświetlane były niemal wszystkie filmy nagrodzone w Niemczech i spora część dzieł walczących o Złotą Palmę (niestety, zabrakło "Anory" Seana Bakera — liczę, że nadrobimy ją przy okazji American Film Festival). Poza tym otrzymaliśmy garść produkcji z innych festiwali i sporo wyczekiwanych premier. Podczas Horyzontów światło dzienne ujrzały między innymi "Minghun" Jana P. Matuszyńskiego i "Simona Kossak" Adriana Panka, które już za niecałe dwa miesiące staną do walki o Złote Lwy podczas Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. 

Nowe Horyzonty 2024: "Emilia Pérez" jednym z najlepszych filmów festiwalu

Spośród najgłośniejszych tytułów najwięcej pozytywnych emocji wzbudziła "Emilia Pérez". Najnowsze dzieło Jacquesa Audiarda zostało wyróżnione w Cannes Nagrodą Jury oraz nagrodą dla czwórki głównych aktorek (Zoe Saldaña, Karla Sofía Gascón, Selena Gomez i Adriana Paz). Francuski mistrz wielokrotnie udowodnił, że dobrze czuje się w każdym gatunku. Jednocześnie każdy jego film był naznaczony autorskim sznytem. Tak było w przypadku między innymi westernu "Bracia Sisters" i przepełnionego sensualnością "Paryża, 13. dzielnicy". Tym razem Audiard postanowił nakręcić musical. Jak zawsze wyszło mu małe arcydzieło.

Reżyser umieścił swój film w ogarniętym wojnami gangów Meksyku. Na pierwszy plan wysunął skomplikowaną relację zawodową i emocjonalną łączącą wziętą obrończynię sądową oraz budzącego postrach barona narkotykowego i jego żonę. Co sprawia, że ich losy się splatają? Tego nie wypada zdradzić. Audiard serwuje nam jeden z najbardziej fascynujących punktów zapalnych fabuły, jakie widziałem w ostatnim czasie na dużym ekranie. Swój film buduje na zestawieniu ze sobą skrajności — brutalności i delikatności, męskości i kobiecości, strzelanin i dynamicznie wykonywanych piosenek. Wszystko to ukazuje z dynamiką i rozmachem, przez które trudno oderwać oczy od ekranu. Film nie ma jeszcze ustalonej polskiej daty premiery. Liczę jednak, że bardzo szybko się to zmieni.

"A Different Man": Fascynujący portret rozpadu psychiki bohatera

Równie dużo uwagi wzbudził "A Different Man" Aarona Schimberga. Film skupia się na Edwardzie, dotkniętym nerwiakowłókniakowatością, która objawia się deformacją twarzy. Mężczyzna bierze udział w teście nowego leku, który przynosi nieoczekiwane efekty. Po jakimś czasie po symptomy choroby znikają. Nowa twarz daje Edwardowi szansę na zmianę życia i tożsamości. Lata później odkrywa, że jego dawna sąsiadka, aspirująca dramatopisarka, wystawia amatorską sztukę opartą na jego osobie. Tak oto Edward stara się otrzymać rolę samego siebie sprzed cudownej kuracji. 

Schimberg skupia się przede wszystkim na osobowości swojego bohatera. W jakim stopniu on sprzed i po farmakoterapii jest tą samą osobą? Dlaczego Edward, który porzucił swoje dawne życie, tak bardzo stara się do niego wrócić za sprawą roli w sztuce? Jakby było tego mało, na scenę wkracza Oswald — dotknięty tym samym schorzeniem, ale w przeciwieństwie do protagonisty żyjący całym sobą. Oczywiście taka konkurencja pogłębia tylko psychozę Edwarda. Wiwisekcja jego lęków jest fascynująca, a także pięknie odegrana przez Sebastiana Stana — nagrodzonego w Berlinie aktora, który dotychczas był znany głównie z występów w Kinowym Uniwersum Marvela jako Zimowy Żołnierz.

"Surfer": Sto procent Nicolasa Cage'a w Nicolasie Cage'u

Oczywiście nie tylko ambitnym kinem człowiek żyje. Stali bywalcy Nowych Horyzontów darzą szczególnym uczuciem sekcję Nocne Szaleństwo. Po całym dniu festiwalowych tytułów dobrze jest odpocząć przy mordoklepce pokroju "Monkey Mana", kolejnym pełnometrażowym żarcie Quentina Dupieux (w tym roku w programie znalazły się aż trzy jego filmy) lub komediodramacie o dysfunkcyjnej rodzinie Wielkich Stóp w "Sasquatch Sunset". Największą euforię wzbudził jednak przywieziony z Cannes "Surfer" z Nicolasem Cage'em. 

Dzieło Lorcana Finnegana jest przewrotne. Oto urzędnik bankowy zamierza kupić swój dawny dom rodzinny na jednej z australijskich plaż, a następnie posurfować wraz z synem. Niestety, miejscem rządzi lokalna grupa samców alfa pod wodzą połączenia duchowego guru i natchnionego influencera, który ma testosteronu za trzy drużyny piłkarskie. Agresorzy najpierw obrażają bohatera przy jego dziecku, a potem kradną jego deskę. Liczymy na kino zemsty i czekamy tylko, kiedy granica zostanie przekroczona, a Cage wkroczy na ścieżkę przemocy i udowodni, że król plaży jest tylko jeden. 

Tak się jednak nie dzieje. Zamiast tego reżyser skupia się na powolnym osuwaniu się protagonisty w szaleństwo i kolejnych torturach, jakie wymyślą dla niego surfujące chłopaki. Oczywiście ostatecznie wszystko obraca się przeciwko nim, a reżyser obśmiewa zarówno kult toksycznej męskości, jak i pseudomotywujące brednie o potrzebie hartowania swojego ducha przez cierpienie. Warto zwrócić tutaj uwagę na Cage'a, który ze swojej aktorskiej maniery stworzył osobną jakość. Aktor jak zawsze gra całym sobą, szarżuje, wybałusza oczy i krzyczy, osiągając najwyższy poziom w dziedzinie, którą w sumie sam wymyślił. A jego "Żryj szczura" stało się z jednym najchętniej cytowanych haseł wśród festiwalowej publiki. 

"Moje ulubione ciasto": Jeden z najpiękniejszych i najbardziej wzruszających filmów tego roku

Piękno festiwalu filmowego polega na odkrywaniu. Czasem widz nie dostanie się na wyczekiwaną produkcję, więc idzie na nieznany wcześniej tytuł i trafia na arcydzieło. Albo totalną pomyłkę, ale te pomińmy. Dla mnie takim odkryciem było "Moje ulubione ciasto" Maryam Moghadam i Behtasha Sanaeeha. Film kosztował irańskich twórców proces w ich kraju. Słysząc to, można by się spodziewać mocnego, zaangażowanego kina. Oczywiście, fabuła krytykuje bieżące wydarzenia w Iranie. Na pierwszy plan wysuwa się jednak inny wątek.

Główną bohaterką jest Mahin, siedemdziesięcioletnia, samotna wdowa. Dzieci wyjechały z Iranu i mają swoje życie, a koleżanki głównie narzekają o swoich chorobach. Pewnego dnia kobieta trafia na Faramarza, swojego rówieśnika, który pracuje jako taksówkarz. Po krótkiej rozmowie dochodzi do wniosku, że szczęściu należy czasem pomóc. Dwoje obcych i samotnych ludzi stwierdza, że przeżyją najromantyczniejszy i najszczęśliwszy wieczór w życiu. W ich decyzji nie ma egoizmu. Bije od nich potrzeba bliskości, a zarazem otwartość na drugą osobę. 

Nie spodziewałem się, że "Moje ulubione ciasto" okaże się filmem tak ciepłym. Sceny między Mahin i Faramarzem są uroczo niezręczne, a zarazem szczere. Całości przygrywa jednak groza w postaci wścibskiej sąsiadku lub wszechobecnej policji obyczajowej. A mimo to oboje zachowują się w sposób absolutnie swobodny, jakby znali się kilkadziesiąt lat, a nie minut. Finał tego spotkania pozostanie ze mną na długo — i kto wie, może nawet czegoś mnie nauczył.

Nowe Horyzonty 2024: Cóż to był za festiwal

To tylko kilka tytułów spośród 285, jakie były dostępne na festiwalu. Łącznie widziałem ich 38 w ciągu 11 dni — to mój osobisty rekord, chociaż znam też niezmordowanych kinomanów, którzy zbliżyli się do 50 seansów. Nowe Horyzonty po raz kolejny dostarczyły masy wrażeń. Chociaż wracam z nich zmęczony i nieco przebodźcowany, wiem, że za rok ponownie zawitam do Wrocławia. I na 30 filmach pewnie się nie skończy.

INTERIA
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy