#MeToo - zaczęło się od Harveya Weinsteina
Reklama

Woody Allen o kulturze wykluczenia. "Jest głupiutka"

Podczas 80. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji w sekcji pozakonkursowej zaprezentowano "Niewiernych w Paryżu", najnowszy film Woody'ego Allena. 87-letni reżyser w wywiadzie dla "Variety" poruszył temat oskarżeń o przemoc, które są wciąż kierowane pod jego adresem, oraz ruchu MeToo. Zdradził także, czy rozważa emeryturę, oraz o realizacji swojego ostatniego filmu we Francji.

Zaproszenie Allena do Wenecji wywołało sporo kontrowersji za sprawą oskarżeń przybranej córki Dylan Farrow o molestowanie seksualne. Gdy sprawa wróćiła do mediów w 2017 roku, Allen stracił kontrakt z Amazonem, a swoje filmy od tego czasu realizuje w Europie. Zdradził, że "Niewierni w Paryżu" może być jego ostatnim filmem w karierze. 

"Mam tyle pomysłów na filmy, które mógłbym zrealizować, gdyby były łatwe do sfinansowania" - przyznał w wywiadzie dla "Variety". "Poza tym nie wiem, czy mam jeszcze wystarczające siły, by spędzać tyle czasu na zbieraniu pieniędzy". 

Reklama

Swój najnowszy film nakręcił we Francji, co jest wyrazem jego wieloletniej fascynacji tym krajem. "Zawsze chciałem urodzić się we Francji,  być francuskim filmowcem. Oczywiście dlatego, że byłem fanem Truffaut and Godarda" - wspominał. Początkowo planował nakręcić film o Amerykanach w Paryżu. Jednak gdy zaczął kompletować obsadę, składającą się przede wszystkim z francuskich aktorów, zmienił narodowość swoich bohaterów. "Dzięki temu mogłem zamieszkać w Paryżu na kilka miesięcy, a obsada okazała się cudowna". 

Na pytanie o oskarżenia jego przybranej córki Dylan Allen odpowiedział, że jego odczucia pozostają przez cały czas takie same. "Sprawa została zbadana przez dwa [...] niezależne ciała śledcze. Oba, po długich, szczegółowych śledztwach, stwierdziły, że nie ma potwierdzenia tych oskarżeń". Allen nie rozumie także, dlaczego sprawa ciągnie się za nim od tylu lat. Przyznał, że chętnie porozmawiałby z Dylan lub jej bratem, Ronanem, ale oni nie wyrazili takiej chęci. 

Reżyser "Annie Hall" uważa kulturę unieważnienia za "głupiutką", ponieważ sam właściwie nie odczuł jej skutków. "Nie myślę o tym. Nie wiem, co to znaczy. Od lat wszystko jest dla mnie identyczne. Kręcę swoje filmy". Według Allena zmienił się tylko sposób dystrybucji, ale to wpływ wejścia platform streamingowych, a nie cancel culture.

Jako "głupiutkie" określił także niektóre aspekty ruchu MeToo. "Myślę, że każdy ruch, który przynosi rzeczywiste korzyści, na przykład dla kobiet, jest rzeczą dobrą. Ale gdy staje się głupiutki, to jest głupiutki. Gdy czytam w gazetach o przypadkach, w których sytuacja kobiet się poprawiła, to jest to dobre. A czytam też o sprawach, które są głupie. Nie chodzi w nich o kwestie feministyczne bądź niesprawiedliwość wobec kobiet. Są po prostu zbyt ekstremalnymi próbami stworzenia problemu, podczas gdy w rzeczywistości większość ludzi nie uznałaby tego za żadną obraźliwą sytuację" - stwierdził. 

Reżyser dodał też, że mógłby być "chłopcem z plakatu #MeToo", bo w swoich filmach zawsze miał dobre role dla kobiet, pracującym w jego ekipach filmowych kobietom płacił tyle samo co mężczyznom, a żadna z setek występujących u niego aktorek według niego nigdy się na nic nie skarżyła. 

INTERIA.PL/PAP
Dowiedz się więcej na temat: Woody Allen | metoo
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy