Kino na Granicy 2024

"Nie wolno głupa rżnąć i udawać cały czas, że się jest wielkim"

Kino na Granicy 2024: Marian Dziędziel podczas spotkania z publicznością /Kino na Granicy /materiały prasowe

Marian Dziędziel ma 76 lat, ale energią, błyskotliwością, poczuciem humoru i dystansem do siebie mógłby obdarować niejednego młodego człowieka. Poza tym jest niekwestionowanym królem anegdot. Jest też szczery i bezpośredni. "Czy jestem aktorem, to dopiero zobaczymy. Jak już będę bardzo stary, to niech inni zdecydują" - powiedział w rozmowie z Interią. "Było ze mną bardzo źle, a ja na nowo dostałem glejt do istnienia i do uprawiania tego zawodu" - dodał.

Marian Dziędziel to jeden z najwybitniejszych aktorów w Polsce. Stworzył znakomite kreacje w takich filmach, jak "Wesele", Dom zły", "Kret", "Wymyk" czy "Moje córki krowy". Od ponad 48 lat można go również oglądać na teatralnej scenie. To legenda kina i teatru. Darzony wielką sympatią przez widzów, ale również przez aktorów i twórców, był w tym roku gościem specjalnym Przeglądu Filmowego Kino na Granicy, gdzie zaprezentowana została pierwsza w Polsce retrospektywa jego filmów. "Jest jak Anthony Hopkins" - wszyscy zgodnie o nim mówili.

Reklama

Aktor wziął udział w kilku spotkaniach z publicznością w Cieszynie. Wszystkie cieszyły się ogromną popularnością. Nam również udało się z nim porozmawiać. W niezwykle szczerej rozmowie z Anną Kempys Marian Dziędziel opowiedział o aktorstwie, teatrze, dobrych radach i o swojej chorobie.

Anna Kempys, Interia: Podczas Kina na Granicy odbyła się pierwsza w Polsce retrospektywa pana filmów. Na scenie teatru w Cieszynie powiedział pan: "Jestem stąd". Czy ma dla pana szczególne znaczenie, że to wydarzyło się właśnie tutaj?

Marian Dziędziel: - Tak się akurat złożyło. Prawdę mówiąc, początkowo nawet nie wiedziałem, że Łukasz [Maciejewski, dyrektor programowy festiwalu - red.] i Jola [Dygoś, dyrektorka Kina na Granicy - red.] to organizują. Nic mi nie powiedzieli. Dowiedziałem się o tym, kiedy już wszystko było zdecydowane i zaplanowane. To była dla mnie wiadomość zaskakująca, ale bardzo sympatyczna. Moja rodzinka po polskiej i czeskiej stronie dowiedziała się o tym, więc parę osób zjechało na tę uroczystość.

Podczas spotkań z festiwalową publicznością nie sposób było nie zauważyć, że jest pan skromny, niezwykle bezpośredni, ma ogromny dystans do siebie i wspaniałe poczucie humoru. Jak to się robi?

- Nie jestem skromny. Nie wiem, jak to się dzieje, jedno jest pewne, że nie wolno głupa rżnąć i udawać cały czas, że się jest wielkim, jak się nie jest.

Zadebiutował pan w 1968 roku w serialu "Stawka większa niż życie" w słynnym odcinku "Akcja ‘Liść dębu’". Od tego czasu minęło 56 lat. Czy ma pan w swojej karierze jakiś niezapomniany moment, chwilę, którą z jakichś względów szczególnie zapamiętał?

- Takich niezapomnianych momentów jest więcej. Dla mnie ważne były te, które dały mi jakąś fajną rolę i przyniosło to dobre efekty. To są momenty związane z zawodem. Natomiast opowiem pani o innym ważnym dla mnie momencie.

- Przez ostatnie parę lat troszkę chorowałem. Nie zapomnę takiej sytuacji, kiedy odzyskałem przytomność i przyszedł do mnie lekarz. Poprosiłem go, żeby mówili mi wszystko, co wiedzą szczerze i bez kłamstw. Wtedy dowiedziałem się, że mam bardzo dużego raka żołądka, potężnego. Dziwnym trafem byłem nastawiony do tego trochę cynicznie, trochę sceptycznie. Powiedziałem: "To będę szybko umierał, to nie jest tragedia. A poza tym panie doktorze - powiem panu, że to nie jest rak, to są wrzody. Może za dużo piwa piłem?". On na to: "Nie, myśmy to widzieli". Trzeba było zacząć się leczyć i potem wziąć wycinek do badania. To wszystko trwało sześć tygodni, a ja czekałem na ostateczną decyzję.

- Było ze mną bardzo źle. Myślałem, że przyszedł na mnie koniec. Wiedziałem, jakie choroby można mieć w tym wieku, ale przecież nie wszyscy muszą odchodzić, mając 72 lata. Po sześciu tygodniach był wynik. Pojawiła się bardzo miła pani doktor: "Panie Marianie, przyszły wyniki". A ja na to: "Ładuj pani". Na co ona: "To nie jest rak". Wie pani, uśmiechnąłem się, tak jak teraz się śmieję. Powiedziałem: "To dobrze, to się bardzo cieszę". To był bardzo znaczący moment w moim życiu. Było bardzo niebezpiecznie, a ja na nowo dostałem glejt do istnienia i do uprawiania tego zawodu. Potem jeszcze musiałem się leczyć, ale to już było co innego. Może niepotrzebnie opowiadam taką historię, ale to było dla mnie ważne.

Kiedy po raz pierwszy pan pomyślał o sobie, że naprawdę jest aktorem, że to co robi, ma sens? Pamięta pan taki moment?

- Jeszcze czekam na ten moment [śmiech - red.]. To jest zawód, którego trzeba się uczyć całe życie. A że to ma sens, to ja czuję cały czas. Natomiast, czy jestem aktorem, to dopiero zobaczymy. Jak już będę bardzo stary, to nich inni zdecydują, czy byłem aktorem, czy nie. Dobrze się czuję w tym zawodzie, nie narzekam, jeszcze od czasu do czasu coś robię i to mnie wciąż cieszy.

Czy pracuje pan teraz nad jakimś filmem? Jest szansa, że znowu zobaczymy pana na dużym ekranie?

- W tej chwili skończyłem postsynchrony do filmu "Zapiski śmiertelnika" Maćka Żaka. A w sierpniu mam zacząć nowe kino.

"Zapiski śmiertelnika" - co to za film?

- Ciekawy, prawdopodobnie [śmiech - red.]. Ja tam gram człowieka po śmierci - ducha ojca. Poza tym występują tam jeszcze Czop i Boczarska, ciekawi aktorzy.

Czy ma pan jakiś film, który jest panu najbliższy z jakichś względów?

- Nie myślę w ten sposób o filmach. Mam swoją ocenę tego wszystkiego. Nie chcę jednak, żeby się na mnie poobrażali - duchy filmu czy postaci i mówili: "Dziędziel opowiada głupoty, to niewdzięcznik, a ja mu tak pomagałem".

Widziałam pana ostatnio w Teatrze Słowackiego w Krakowie, w "Weselu" Mai Kleczewskiej.

- A po co tam pani przyszła?

Bo ja często chodzę do teatru, poza tym, że chodzę do kina.

- To dobrze, że pani chodzi do teatru, a w szczególności do Teatru Słowackiego [śmiech - red.].

Chciałam właśnie zapytać, jak ważny w pana życiu jest teatr?

- Teatr jest dla mnie najistotniejszy. Przesiedziałem tam 47, 48 lat i to non stop właśnie w Teatrze Słowackiego. Jeśli mówimy o "Weselu", reżyserka [Maja Kleczewska - red.] miała swoją koncepcję i bardzo ładnie z tego wybrnęła. Walczyła o swoje, żeby zrobić to, co chciała i dała radę. Młodzież jest bazą tego spektaklu, a starsi grają głównie widma [aktor gra tam upiora Jakuba Szeli - red.].

- To było czwarte "Wesele", w którym w tym teatrze zagrałem. Miałem przed oczami różnych reżyserów, różne koncepcje. Pierwsza to była Zamkow [Lidia, znana reżyserka teatralna i aktorka - red.]. Nie uczestniczyłem wtedy w próbach, przeszedłem na zastępstwo. Zagrałem wtedy widmo i widzi pani, skończyłem na upiorze [śmiech - red.]. Zagrałem jeszcze Nosa [artysta krakowski, którego postać Wyspiański wzorował na malarzu Tadeuszu Nosowskim - red.] i Kaspra [drugi drużba, syn Czepca - red.]. Oprócz tego zagrałem jeszcze w jednym "Weselu", ale nie Wyspiańskiego i oczywiście w "Weselu" Smarzowskiego.

Jak pan wspomina pracę na planie Smarzowskiego? W 2004 roku na festiwalu w Gdyni dostał pan za tę kreację nagrodę za najlepszą główną rolę męską.

- To było wspaniałe. W jakimś sensie przełomowe. Robota była fantastyczna. Noce i dnie! Zaczynaliśmy po południu i to były zdjęcia dzienne, a potem wchodziliśmy w noc w zdjęcia nocne. Męcząca robota totalnie, ale warto było. Smarzowski ma rozum i talent. Wszystko umie dobrze ocenić, wszystko dobrze mu wychodzi.

Łukasz Maciejewski bardzo pana komplementował podczas Kina na Granicy. Mówił, że jak się o panu myśli, to człowiek od razu się uśmiecha.

- Łukasz to chodzący urok, wspaniały człowiek, świetny krytyk. Cieszy mnie to, że kiedy ktoś o mnie mówi czy myśli, to się uśmiecha. Z drugiej strony troszkę mnie to martwi, bo co to za postać, która nie stwarza problemów? Myślę, że jednak trochę stwarzam problemy, chociażby dlatego, że właśnie chodzę uśmiechnięty. Bo ludzie się zastanawiają: "Dlaczego ten Dziędziel jest cały czas zadowolony?" [śmiech - red.].

Gdyby jakiś młody aktor poprosił pana o radę, co robić, żeby nie zatracić siebie w tym zawodzie, co by pan poradził młodemu człowiekowi na początku drogi?

- Powiedziałbym: Ucz się i pracuj. Często się śmiejemy, kiedy mówimy: "Ucz się ucz, bo nauka to potęgi klucz. A jak zbierzesz dużo kluczy, to zostaniesz woźnym" [śmiech - red.]. Ale zagrać woźnego w "Hamlecie" u Szekspira to też jest ważna sprawa.

Jesteśmy na przeglądzie Kino na Granicy - czy uważa pan, że w kinie powinny być granice, jakich granic kino nie powinno przekraczać?

- Kino nie ma granic. Tam można powiedzieć wszystko albo prawie wszystko, czyli niby są jakieś granice. Chodzi jednak o to, żeby opowiedzieć filmem to, czego chce artysta, żeby nie zamykać ust, niczego nie blokować.

A czego szuka pan w kinie jako widz?

- Dobrego filmu szukam. Ważne jest to, czy reżyser i scenarzysta mają mi coś do powiedzenia. Ja nie szukam, ja oglądam, a później na końcu oceniam, czy to jest dobre. A to będzie wywiad do czytania czy do słuchania?

Do czytania.

- A to dobrze, bo takie mało kto czyta. Nie chciałbym wyjść na idiotę [śmiech - red.].

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: kino na granicy | Marian Dziędziel
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy