Wkroczył do więzienia i stała się rzecz niezwykła. Ta historia ścina z nóg

Yola Czaderska-Hayek i Robert De Niro /archiwum autorki /materiały prasowe

"You talkin’ to me?" ("Do mnie mówisz?") - słynna kwestia z "Taksówkarza" Martina Scorsese chyba najbardziej kojarzy się z dorobkiem Roberta De Niro, choć nie brakuje w nim wielu wybitnych, zapadających w pamięć ról. Wystarczy wspomnieć choćby "Ojca chrzestnego II", "Wściekłego byka", "Łowcę jeleni", "Misję"... Ta lista mogłaby ciągnąć się jeszcze długo i podejrzewam, że każdy mógłby podać przykład kreacji Roberta, którą uważa za "tę jedyną", czyli taką, która przemówiła do niego najbardziej.

Robert De Niro: niewiarygodny talent

Dla jednych będzie to charyzmatyczny bandyta Neil McCauley z "Gorączki", dla innych flegmatyczny Noodles z "Dawno temu w Ameryce". Albo na przykład straszliwy, odrażający Max Cady z "Przylądka strachu" (nie każdy być może wie, że przed rozpoczęciem zdjęć aktor zapłacił dentyście pięć tysięcy dolarów, żeby zepsuł mu uzębienie, a potem wyłożył cztery razy tyle, żeby stomatolog wszystko naprawił). Także po niedawnej premierze serialu Netfliksa "Dzień Zero" nie brakowało pochwał ze strony widzów, których Robert uwiódł rolą szlachetnego eks-prezydenta Stanów Zjednoczonych.

Reklama

Ja jednak przyznam - i chyba nie będę w tym odosobniona - że najbardziej uwielbiam go w rolach gangsterów, czy to drobnych, czy też potężnych i wpływowych. Dzięki niewiarygodnemu talentowi Robert De Niro w jakiś sposób sprawia, że postacie, które w prawdziwym życiu każdy omijałby jak najszerszym łukiem, na ekranie stają się bardziej ludzkie i... nie powiem: sympatyczne, bo to byłaby przesada. Ale jakoś łatwiej je zrozumieć, a czasami nawet można im współczuć.

Wymieńmy dla porządku kilku bohaterów: młody Vito Corleone (czyli Oscar za "Ojca chrzestnego II"!), Al Capone w "Nietykalnych", Jimmy Conway z "Chłopców z ferajny", Sam Rothstein z "Kasyna", Frank Sheeran z "Irlandczyka", Paul Vitti z "Depresji gangstera" (no, tu akurat w wersji komediowej) czy wspomniani już bohaterowie "Gorączki" i "Dawno temu w Ameryce". A na tym przecież nie koniec! Niebawem w kinach film Barry’ego Sonnenfelda "The Alto Knights", w którym Robert gra aż dwóch (!) szefów gangsterskiego półświatka, nastawiam się więc na podwójną ucztę w jego wykonaniu.

Rodzi się pytanie, skąd u artysty taka skłonność do wcielania się w postacie wyjęte spod prawa. Sam przecież prowadzi się raczej przyzwoicie (jeśli nie liczyć wyjątkowo bujnego życia osobistego, zwłaszcza w kwestiach męsko-damskich, tego jednak nie ściga się z żadnego paragrafu). Robert kiedyś próbował wyjaśnić ten fenomen, mówiąc: "Gangsterzy mają swój kodeks honorowy, a dane komuś słowo jest dla nich rzeczą świętą. W ich świecie obowiązuje żelazna zasada: słowa trzeba dotrzymywać, bo czasami twoje słowo to jedyne, co masz". 

Pod tym względem aktor zdecydowanie przypomina swoich bohaterów, ponieważ od wielu lat słynie z tego, że zawsze wywiązuje się z obietnic. Mieli okazję przekonać się o tym choćby producenci "Taksówkarza", z którymi Robert podpisał kontrakt opiewający na 35 tysięcy dolarów za udział w filmie. Tymczasem w trakcie realizacji Akademia Filmowa przyznała mu Oscara za "Ojca chrzestnego II", a tym samym pozycja rynkowa aktora znacznie wzrosła. Szefowie wytwórni Columbia Pictures zaczęli poważnie się obawiać, że Robert nagle zażąda większych pieniędzy, zdarzały się wszak podobne przypadki. On jednak zaskoczył ich odpowiedzią: skoro umówili się na 35 tysięcy, to nie weźmie od nich ani centa więcej. Kogo dzisiaj byłoby stać na równie honorowe zachowanie?

Jak wielką wagę dla Roberta De Niro ma dane komuś słowo?

Kilkanaście lat temu Danny Trejo (którego absolutnie uwielbiam, bo pomimo aparycji ponurego bandziora to wspaniały i czarujący człowiek) opowiedział mi jeszcze jedną historię, która dowodzi, jak wielką wagę dla Roberta De Niro ma dane komuś słowo. Opowieść jest dość długa, ale warto ją przytoczyć, bo znakomicie pokazuje, jak ten wybitny aktor potrafi działać na ludzi. Oddaję głos Danny'emu:

"Od paru lat jeździłem po szkołach, poprawczakach i więzieniach, żeby pogadać z młodymi ludźmi i wytłumaczyć im, jak ważną rzeczą jest po prostu normalnie żyć. Sam kiedyś mocno narozrabiałem, dlatego wolę, by inni nie popełniali moich błędów. Wiele razy próbowałem namówić różnych aktorów, żeby przyłączyli się do mnie, ale jakoś się nie udawało. Gdy zapytałem Roberta De Niro, czy nie przejechałby się ze mną do jednego z więzień, odpowiedział: 'Nie ma sprawy, Danny. Jeśli tylko będę mógł, to przyjadę. Powiedz mi tylko, gdzie to jest'. Wiedziałem już, że w języku hollywoodzkich gwiazd to oznacza: 'Nie ma mowy'. Więc nawet nie zgłosiłem go do wpisania na listę odwiedzających. Pojechałem do zakładu imienia Freda C. Nellesa w Whittier, w Kalifornii, po czym punktualnie o szóstej przyszedł paniczny meldunek z wartowni: 'Przed bramą stoi Robert De Niro i chce wejść!'. Dowódca odparł: 'Wpuścić go'. I Robert wkroczył do więzienia.

Przeszedł korytarzem wzdłuż cel. W absolutnej ciszy! Żeby zrozumieć, co się stało, trzeba wiedzieć, że w więzieniu w ciągu dnia zawsze jest głośno. Osadzonych nie da się uciszyć, szczególnie w Whittier, gdzie prawie wszyscy siedzą za morderstwo. To są faceci, którzy nie boją się nikogo i nie mają nic do stracenia. Jeśli zechcą, to okażą ci szacunek, ale zmusić ich nie można w żaden sposób. Dlatego właśnie to było takie niesamowite, kiedy wszyscy zamilkli na widok Roberta. Strażnicy zaczęli się niepokoić, bo cisza w więzieniu zwykle oznacza sygnał do jakiejś rozróby. Tymczasem Robert wszedł do sali, w której odbywało się spotkanie. Usiadł i zaczął mówić. A choć nie ma donośnego głosu, słychać go było doskonale. Wszyscy siedzieli w milczeniu. Temu facetowi chciało się wsiąść do samochodu, przejechać 60 mil po to, żeby powiedzieć parę słów ludziom, którzy nawet nie marzyli o tym, że kiedykolwiek zobaczą go na żywo.

Ile to trwało? Minutę? Półtorej? Nie mam pojęcia. Pamiętam tylko, że kiedy Robert skończył mówić, wstał, podziękował wszystkim i podszedł do więźniów, żeby każdemu podać rękę i zamienić parę słów. Na sali siedziało osiemdziesięciu facetów, a on przywitał się ze wszystkimi! Strażnicy byli przerażeni, ale do niczego nie doszło. Więźniowie bardzo grzecznie ustawili się w kolejce do Roberta. Wiem dobrze, że nie ma takiej siły, która utrzymałaby w ryzach facetów z podwójnym czy potrójnym dożywociem. A tu na moich oczach to się stało! I dopiero po wszystkim, kiedy Robert pożegnał się i wyszedł, jeszcze przez jakiś czas na sali było cicho, po czym wszyscy wrzasnęli: 'Czeeeeść'! Niektórzy pamiętają tę wizytę do dzisiaj. Czasem, kiedy odwiedzam ich w więzieniu, pytają: 'Hej, Danny, co u Bobby'ego?'. Odpowiadam: 'Wszystko dobrze'. Doskonale ich rozumiem, bo ja też nie zapomnę tego, co się stało, do końca życia".

Warto zwrócić uwagę na pewien szczegół w opowieści Danny’ego Trejo: jak na człowieka, dla którego słowo ma wielką wartość, Robert De Niro nie jest wybitnym mówcą. Powiem więcej: poza ekranem uchodzi wręcz za wyjątkowego milczka. Nie odzywa się wiele, mówi cichym, ledwo słyszalnym głosem, zupełnie jakby chciał zdystansować się od kreowanych przez siebie bohaterów, którzy nieraz angażują uwagę widzów długimi, emocjonalnymi przemowami. Od niejednego dziennikarza filmowego można usłyszeć, że najtrudniejszym doświadczeniem w jego karierze było przeprowadzenie wywiadu z De Niro: "Na każde pytanie odpowiada: Tak. Nie. Albo: Nie wiem".

"Na każde pytanie odpowiada: Tak. Nie. Albo: Nie wiem"

W tym szaleństwie jest metoda. Robert uchodzi bowiem za człowieka bardzo skrytego, który wyjątkowo nie lubi mówić o sobie. Skłonić go do rozmowy o kinie, o aktorstwie - to jeszcze może się udać. Wszystkie inne tematy poruszamy na własne ryzyko. A już na pewno nie należy się nastawiać na jakąkolwiek odpowiedź, gdy zapytamy o sprawy osobiste. Cóż się dziwić, media lubią ploteczki, a Robert De Niro stanowi wyjątkowo wdzięczny temat. Dwa burzliwe małżeństwa, obecny związek z młodszą o połowę instruktorką sztuk walki (o wcześniejszych już nawet nie wspominam), siedmioro dzieci z różnymi kobietami...

Ostatnio na przykład świat obiegły doniesienia, jakoby liczący 81 lat aktor zamierzał zapisać większość szacowanego na 500 milionów dolarów majątku najmłodszemu dziecku, malutkiej Gii, która nie ma jeszcze nawet dwóch lat. Jeśli wierzyć tym doniesieniom, pozostali potomkowie Roberta raczej nie są zadowoleni z tej decyzji, ja bym jednak raczej nie wstrzymywała oddechu z emocji, nie ma bowiem pewności, czy cała ta sytuacja, jako żywo kojarząca się z popularnym serialem "Sukcesja", jest w ogóle prawdziwa.

To tylko jeden z przejawów medialnego szumu wokół Roberta De Niro, po którym każdemu chyba odechciałoby się publicznych zwierzeń. A nie wspomniałam nawet o wyjątkowo nieprzyjemnej, choć dzisiaj już chyba nieco zapomnianej, aferze z końca ubiegłego wieku, gdy nazwisko aktora zostało sponiewierane w związku z jego domniemanym korzystaniem z usług stręczycielskich w Paryżu. Po zatrzymaniu przez policję i upokarzającym przesłuchaniu Robert wytoczył proces o zniesławienie, który udało mu się wygrać. Zapowiedział wówczas, że nigdy więcej nie pojedzie do Francji - i co ciekawe, w tej akurat sprawie słowa nie dotrzymał, gościł bowiem kilkakrotnie na festiwalu w Cannes, między innymi w roli przewodniczącego jury.

"You talkin’ to me?": najsłynnieszy filmowy cytat był przypadkowy?

Jest jeszcze jedna dziedzina, w której słowo odgrywa dla Roberta rolę absolutnie kluczową. Chodzi o scenariusz: dopracowany, precyzyjny tekst bez dokonywanych w ostatniej chwili poprawek. Aktor ma nawet na ten temat specjalne powiedzonko: "Czego nie ma na papierze, tego nie ma w kamerze". W tym kontekście na ironię losu zakrawa fakt, że to właśnie kultowa kwestia z "Taksówkarza", od której zaczęłam niniejszą opowieść, tak bardzo przylgnęła do Roberta De Niro. Artysta przyznał nawet, że gdy na ulicy rozpoznają go przypadkowi ludzie, najczęściej przywołują właśnie ten cytat. Niektórzy wołają: "You talkin’ to me?" z przejeżdżających samochodów! A przecież pytanie, które bohater filmu, Travis Bickle, kieruje do swojego odbicia w lustrze, w ogóle nie pojawiło się w scenariuszu!

Robert De Niro w trakcie kręcenia zaimprowizował tę kwestię, a dziś, po tylu latach od premiery "Taksówkarza" (w przyszłym roku minie pół wieku!), sam już nawet nie pamięta, co było dla niego inspiracją. Raz mówi, że były to ćwiczenia ze szkoły aktorskiej, kiedy indziej wspomina kłótnię Bruce’a Springsteena z publicznością podczas jednego z koncertów... Rzecz w tym, że zdanie, które wywarło tak silny wpływ na karierę aktora, pojawiło się w filmie wyłącznie wskutek szczęśliwego zrządzenia losu! Niejako wbrew temu, co Robert zawsze powtarza: by podczas pracy ze scenariuszem nie zdawać się na przypadek.

Cóż, nawet tak wybitny artysta, jak Robert De Niro, nie musi mieć we wszystkim racji. Dla mnie najważniejsze jest, że mimo upływu lat nie traci ani tempa, ani znakomitej formy i dzięki temu można podziwiać go zarówno na małym, jak i na dużym ekranie. Już teraz z przyjemnością myślę o seansie "The Alto Knights" i niezależnie od tego, który z obydwu odgrywanych przez Roberta mafijnych bossów pojawi się na ekranie, jednemu i drugiemu zamierzam bić brawo jednakowo intensywnie. Daję słowo!

Yola Czaderska-Hayek, Hollywood, 21.03.2025

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Yola Czaderska-Hayek | Robert de Niro
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy