Gdynia 2019: Obywatele
Uroczysty pokaz "Obywatela Jonesa" Agnieszki Holland otworzył 44. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Co ciekawe, nie był to jednak najgłośniejszy tytuł spośród prezentowanych tego dnia konkursowych produkcji.
W poprzednich latach festiwal w Gdyni zawsze rozpoczynał się od organizacyjnej wpadki. Jej przyczyną był zazwyczaj system rezerwacji na filmowe pokazy, który nie wytrzymywał naporu chętnych zabukować sobie miejsce na konkretny seans. W tym roku serwery dały radę, dzięki czemu podczas pierwszego porannego seansu widzowie nie musieli zamiast na duży ekran spoglądać na swoje telefony w nadziei, że wszystko już działa i mogą sobie zająć miejsca na kolejne pokazy.
To o tyle ważne, że filmem, który pokazywany był na "pierwszy ogień" okazał się udany "Interior" Marka Lechkiego. Fani polskiego kina mogą go pamiętać z głośnego "Erratum", który został nagrodzony w Gdyni za najlepszy debiut. To ten film, gdzie Tomasz Kot po raz pierwszy pokazał, że aktorsko stać go na bardzo dużo, a Ryszard Kotys przypomniał, że potrafi coś więcej niż tylko wygłupiać się na ekranie jako Marian Paździoch.
Tyle tylko, że to było dziewięć lat temu i pewnie sam Marek Lechki zaczynał wątpić, że wróci jeszcze do Gdyni w chwale. Jego "Interior" udowadnia, że twórca ma naprawdę spory potencjał reżyserski i polskiego kina nie stać, żeby czekać dziewięć lat na jego następny film. Tym bardziej, że obraz Polski, jaki serwuje artysta, jest bardzo bliski temu, jak widzi ją wielu z nas. Główni bohaterowie "Interiora" to Maciej (Piotr Żurawski) i Magda (Magdalena Popławska). On jest wykorzystywanym przez szefa pracownikiem, który prosi się o zaległe wypłaty, ona pracuje w biurze burmistrza i musi się zastanowić, ile jest w stanie poświęcić dla kariery. Pewne zdarzenie połączy ich losy ze sobą.
Wątki wspomnianych postaci nie są prowadzone równolegle. Najpierw poznajemy historię Maćka, którego desperacja posuwa do kradzieży luksusowego auta szefa. Później śledzimy, jak Magda organizuje duży event, a jednocześnie musi czuwać nad kilkuletnią córką, która trafia do szpitala. Maciek jest na granicy wytrzymałości, bo wziął spory kredyt, który rośnie w takim tempie, jak kolejne raty przez niego spłacane. Magda ma szansę na wymarzoną posadę, ale żeby ją dostać musi wyzbyć się skrupułów.
Lechki umiejętnie wciąga nas w świat swoich bohaterów, gdzie wyzyskiwacz dostaje nagrodę dla pracodawcy roku, a burmistrz woli wydać miliony złotych na fajerwerki, niż na pomoc mieszkańcom miasta. "Cały świat to jedna wielka Polska. Myślałeś, że gdzieś jest lepiej" - słyszy Maciek zaraz przed tym, jak zostaje dotkliwie pobity przez nieznajomych. To niezwykle gorzkie spojrzenie, ale czy dalekie od opinii każdego z nas? "Interior" nie jest jednak dramatem społecznym, jak można by sądzić po powyższym opisie. Lechki wciąż lubi zaskakiwać formą i jego film pełen jest onirycznych zdjęć, nietypowych ustawień kamery, ciekawych zabiegów inscenizacyjnych. Jedyna rzecz, jaka się nie udała, to próba połączenia losów głównych bohaterów, która wyszła nienaturalnie, wręcz nachalnie. Mam wrażenie, że zabrakło w tej kwestii zdecydowania.
Warto pamiętać, że "Interior" był jednym z czterech filmów odrzuconych początkowo z konkursu głównego, o które wybuchła wielka środowiskowa wojna, zakończona ostatecznie przywróceniem trzech z nich do walki o Złote Lwy (twórcy czwartego, którym był "Żużel" Doroty Kędzierzawskiej ostatecznie sami wycofali film). Najgłośniejszym tytułem spośród wspomnianej trójki był całą pewnością dramat "Mowa ptaków" wyreżyserowany przez Xawerego Żuławskiego na podstawie scenariusza jego zmarłego przed trzema laty ojca, Andrzeja.
Niestety, ale w tym wypadku trzeba napisać - wiele hałasu o nic. "Mowa ptaków" - podobnie jak "Interior" - także stara się powiedzieć smutną prawdę o dzisiejszej Polsce, ale jest filmem przydługim, trudnym w odbiorze (do tego stopnia, że widzowie wychodzili z sali kinowej, co na festiwalu w Gdyni zdarza się bardzo rzadko) i - co najgorsze - pozostawia widza absolutnie obojętnym na to, co właśnie zobaczył.
Bo co z tego, że Żuławski mówi o sprawach niezwykle dla Polaków istotnych, jak polaryzacja społeczeństwa, radykalizacja nastrojów, lęk przed obcymi, źle pojęty patriotyzm, uginanie się pod naciskiem Kościoła, kiedy sposób, w jaki to robi, absolutnie do odbiorcy nie trafia. Tym bardziej, że zostaje szybko przykryty przez nachalną prywatę. W losach granego przez Daniela Olbrychskiego Mistrza bez problemu odnajdujemy historię samego Andrzeja Żuławskiego, niedocenianego przez rodaków wieszcza. Twórcy się zresztą z tym nie kryją, bo sam film pełen jest odniesień do kariery twórcy "Szamanki" (oglądamy m.in. plakaty jego filmów, nagrody, które otrzymał). Tylko Xawery Żuławski wie, ile pychy i samouwielbienia zastał w scenariuszu ojca, a ile dołożył od siebie, chcąc złożyć mu filmowy hołd.
W efekcie sama fabuła schodzi na drugi plan. A obserwujemy losy kilku bohaterów, oczywiście inteligentów i artystów, którym w życiu się nie układa. Jest więc polonista i etyk Marian (niezły Sebastian Fabijański), chory na trąd muzyk Józef (Eryk Kulm Jr.), rozerotyzowana uczennica tego pierwszego, reżyserka-amatorka Ala (Katarzyna Chojnacka) czy dziewczyna tego drugiego, niezbyt rozgarnięta sprzątaczka Ania (Jaśmina Polak). Jest też historyk Ludwik, który zostaje prawicowym bojówkarzem, bezwzględny bankier (Borys Szyc), jednooki malarz (Andrzej Chyra) i wspomniany Mistrz. Z całej tej galerii najlepiej wypada jednak "odkurzona" po latach Marta Żmuda-Trzebiatowska, która w ciągu zaledwie kilku minut nadała charakteru postaci ciężarnej Jakubcowej.
Plotka głosi, że kilka lat temu Andrzej Żuławski wręczył synowi scenariusz "Mowy ptaków" ze słowami: "zrób z tym, co chcesz". Xawery przeniósł go na ekran, ale nie zrobił tego po swojemu, tylko skupił się na tym, żeby wyreżyserować film tak, jak zrobiłby to jego ojciec. Efekt z pewnością nie jest zadowalający i choć w polskim kinie nie ma zbyt wielu reżyserów-autorów, a takim z pewnością jest Xawery Żuławski, to trzeba trzymać kciuki, żeby jego kolejny film był znacznie bardziej samodzielny.
Autorski jest z całą pewnością "Obywatel Jones" Agnieszki Holland, film otwarcia tegorocznej imprezy. Jego akcja rozgrywa się co prawda pod koniec lat 30. minionego wieku, ale dotyka problemów, które wciąż są niezwykle aktualne. Główny bohater produkcji walijski dziennikarz Gareth Jones (dobry James Norton) był jedną z pierwszych osób, które opisały tragedię Hołodomoru, czyli śmierci głodowej milionów Ukraińców, jaką zafundował im Józef Stalin. Zachód omamiony sowiecką propagandą sukcesu i chęcią zbliżenia się do Rosji w opozycji do Niemiec, nie dociekał skąd przywódca ma pieniądze na kolejne inwestycje.
Zainteresował się tym dwudziestokilkuletni Walijczyk, który właśnie zrobił wywiad z Hitlerem i zamarzył o porozmawianiu z kolejnym przywódcą europejskiego mocarstwa. Jego odkrycia, które przełożyły się na artykuły - ich wartość i zgodność z prawdą długo podważano, stały się przyczynkiem do stworzenia przez George'a Orwella słynnego "Folwarku zwierzęcego". Powstawanie tego ostatniego dzieła uczyniła zresztą Holland klamrą całej opowieści, co zresztą okazało się nieudanym zabiegiem. Takich bardzo klasycznych rozwiązań jest zresztą w filmie więcej i zwykle nie działają one na jego korzyść.
Prawdziwie interesujące są bowiem w jej filmie sekwencje, w których obserwujemy pojedynek żółtodzioba z doświadczonym dziennikarzem, a także podróż tego pierwszego do strzeżonej jak oka w głowie przez Rosjan Ukrainy. Ten wątek dostarcza najbardziej zapadających w pamięć obrazów, gdy widzimy, jak małe dzieci z głodu zjadają szczątki własnego brata albo jak właśnie osierocony maleńki osesek ląduje na szczycie wozu pełnego trupów. Holland pokazuje w kolejnym swoim filmie, do czego jest w stanie posunąć się człowiek, aby przeżyć, a także przypomina, że takie zjawiska jak fake news czy wywieranie opinii przez media narodziły się dawno temu. I choć w ciągu ostatnich kilkunastu lat nakręciła obrazy bardziej udane niż "Obywatel Jones", to dawno nie opowiedziała tak dużo o teraźniejszości, jak w tym rozgrywającym się 80 lat temu filmie.
Krystian Zając, Gdynia