W Polsce "Kevin sam w domu". W Ameryce filmowe święta wyglądają zupełnie inaczej

Yola Czaderska-Hayek i reżyser Ronald Neme /archiwum autorki /materiały prasowe

"I'm dreaming of a White Christmas, just like the ones I used to know..." - za każdym razem, gdy zbliżają się święta, słyszę w wyobraźni tę piosenkę. Każdy chyba miał okazję posłuchać jej przynajmniej raz, jeżeli nawet nie w oryginalnym wykonaniu Binga Crosby'ego, to w którejś z przerobionych wersji. Jest ich przecież całe mnóstwo.


Ja też, oczywiście, marzę o białych świętach Bożego Narodzenia. Takich, jak te, które znałam przed laty. Niestety, śnieg w Hollywood zdarza się wyjątkowo rzadko, choć w innych okolicach Kalifornii są owszem miejsca przypominające Zakopane, niebo dla narciarzy. Cóż, trudno. Zawsze pozostają wspomnienia, które dodatkowo ożywia nieśmiertelny przebój "White Christmas". Irvig Berlin komponując legendarną piosenkę marzył o białych świętach, przebywając w miejscach, gdzie prawie nigdy nie ma śniegu.

Nie wszyscy - mam tu na myśli szczególnie osoby spoza Ameryki - zdają sobie sprawę, że była to tak naprawdę piosenka filmowa. Pojawiła się w klasycznym musicalu "Gospoda świąteczna" z 1942 roku i choć twórcy wcale nie widzieli w niej materiału na ponadczasowy szlagier, pokochali ją zarówno widzowie, jak i krytycy. Dość wspomnieć, że rok po premierze "Białe święta" zostały nagrodzone Oscarem, w mojej opinii całkowicie zasłużonym. A dziś, nawet po tylu latach od premiery, "Gospoda..." należy do żelaznego repertuaru świątecznej filmoteki w USA.

Reklama

W Polsce nie ma mowy o wigilii bez "Kevina samego w domu"

Znajomi z Polski podpowiadają mi, jak z grubsza prezentuje się taki gwiazdkowy kanon nad Wisłą. Nie ma mowy o wigilii bez "Kevina samego w domu", a w pierwszy dzień świąt bez "Kevina samego w Nowym Jorku". Dalsze miejsca na liście zajmują komedie romantyczne "To właśnie miłość""Holiday". Popularne są też części rodzimego cyklu "Listy do M." (tu przyznaję, że musiałam sprawdzić w wyszukiwarce, ile właściwie powstało filmów, bo choć staram się być na bieżąco z tym, co dzieje się w kraju, to nie za wszystkim można nadążyć).

Czasem też, ale mam wrażenie, że coraz rzadziej, przewija się przez program telewizyjny "Szklana pułapka", co w pierwszej chwili może dziwić, ale potem człowiek uświadamia sobie, że przecież to też film świąteczny. Nieważne, że w trakcie seansu trup ściele się gęsto, najważniejsze, żeby w finale Bruce Willis i Bonnie Bedelia mogli sobie powiedzieć "Merry Christmas".

W Ameryce filmowe święta wyglądają zupełnie inaczej

W Ameryce wygląda to zupełnie inaczej. Tutaj królują przede wszystkim czarno-białe produkcje rodem ze starego Hollywood, jak gdyby widzowie chcieli odświeżyć sobie wspomnienia - tu znów zacytuję piosenkę Binga Crosby’ego - z tych świąt, które kiedyś znali. Mogę śmiało stwierdzić, że od Alaski po Florydę filmem świątecznym numer jeden jest "To wspaniałe życie" Franka Capry z niezapomnianą rolą Jamesa Stewarta. Co roku miliony Amerykanów oglądają - niektórzy po raz pierwszy, inni po raz nie wiadomo który - opowieść o George'u Baileyu, szlachetnym człowieku, który przez całe życie poświęcał się dla innych. A kiedy w wigilijną noc postanawia zakończyć swe życie, pojawia się Clarence, anioł stróż drugiej kategorii, by odwieść nieszczęśnika od tego zamiaru. I ukazuje mu wizję tego, co by się stało, gdyby George nigdy nie przyszedł na świat.

Aż trudno uwierzyć, że gdy film Capry wszedł na ekrany w 1946 roku, okazał się finansową porażką. Potrzeba było czasu, by zdobył wierną widownię. I tak naprawdę (cóż za ironia!) jeden z najwybitniejszych tytułów amerykańskiej kinematografii swoją dzisiejszą popularność zawdzięcza telewizji. A dziś we wszystkich możliwych notowaniach najlepszych filmów, jakie kiedykolwiek nakręcono, "To wspaniałe życie" zawsze znajduje się w ścisłej czołówce. Nawet James... Nie, to imię brzmi zbyt oficjalnie! Ja zawsze nazywałam go "Jimmy", bo okazał się jednym z moich najsympatyczniejszych i najserdeczniejszych gwiazd, z jakimi miałam okazję spotykać się wiele razy. A zatem - nawet Jimmy Stewart mi przyznał, że ze wszystkich produkcji, w których zagrał, ta należy do jego ulubionych. Aktor opowiadał, że niegdyś otrzymał list od pewnego mężczyzny, który planował skończyć ze sobą, ale dzięki filmowi Franka Capry zrezygnował z tego zamiaru. Opisałam tę historię w książce "Mój Hollywood".

Jimmy zagrał również w innej produkcji, która należy dziś do gwiazdkowego repertuaru amerykańskiej telewizji. Chodzi o komedię "Sklep za rogiem" z 1940 roku. Rzecz się dzieje, co ciekawe, na Węgrzech, a główny bohater, ekspedient ze sklepu z upominkami, zakochuje się w nieznajomej kobiecie, z którą wymienia korespondencję. Nie ma przy tym pojęcia, że jest to w rzeczywistości nowa koleżanka z pracy, która w codziennym kontakcie działa mu na nerwy. Wszystko wyjaśnia się (a jakże!) w wigilijny wieczór.

Śmieję się, że Jimmy Stewart mógł wykorzystać w tej roli rodzinne doświadczenia. Jego ojciec bowiem był sklepikarzem i długo nie mógł uwierzyć w powodzenie syna. Zawsze powtarzał, że w razie czego znajdzie się dla niego praca za ladą. Kiedy jednak Jimmy zdobył Oscara za "Opowieść filadelfijską", senior poprosił go o wypożyczenie nagrody, by z dumą umieścić ją na wystawie... O tym również pisałam w książce.

Skoro mowa o placówkach handlowych, to nie można pominąć filmu z 1947 roku "Cud na 34. ulicy", akcja bowiem toczy się w słynnym domu towarowym Macy’s. Tuż przed świętami pewien starszy pan zdobywa zatrudnienie jako sklepowy Mikołaj. Rzecz w tym, że coraz więcej osób, z nim samym włącznie, zaczyna wierzyć, że jest on prawdziwym Świętym Mikołajem... Zabawną ciekawostkę stanowi fakt, że filmowy bohater nazywa się Kris Kringle. Dla Amerykanów to jedno z określeń oznaczających właśnie Mikołaja - pochodzi z niemieckiego "Christkindl", czyli "dzieciątko Jezus", ponieważ według tamtejszej tradycji to właśnie Jezus pozostawia prezenty pod choinką. "Cud..." doczekał się kilku remake’ów, ale oryginał nagrodzony trzema Oscarami najsilniej zapisał się w pamięci widzów.

Z 34. ulicy przenieśmy się na 5. aleję. W filmie "It Happened on 5th Avenue" z 1947 roku mamy do czynienia z istną komedią pomyłek. Pewien milioner co roku opuszcza luksusową willę na Manhattanie, by spędzić święta w swojej rezydencji w Wirginii. Pod jego nieobecność dom okupują sympatyczni cwaniacy, doskonale zaznajomieni ze zwyczajami bogacza. Traf chce, że w jednym z nich zakochuje się córka milionera. Udaje bezdomną, by mieć pewność, że mężczyzna nie zechce związać się z nią dla pieniędzy. Do udziału w maskaradzie dziewczyna nakłania własnego ojca - on też udaje bezdomnego. A to dopiero początek zamieszania... Co ciekawe, w chwili premiery była to jedna z najdroższych produkcji w Hollywood - budżet przekroczył zawrotną wtedy sumę miliona dolarów! Na szczęście film przyniósł producentom krociowe zyski, nawet mimo zadziwiającej daty premiery. Albowiem wskutek rozmaitych opóźnień gwiazdkowa opowieść weszła do kin na Wielkanoc.

Wielkie świąteczne przeboje w USA

Opuszczamy teraz Nowy Jork i... "Spotkamy się w St. Louis". Taki tytuł nosi musical z 1944 roku, w którym w jednej z głównych ról występuje Judy Garland. Gra jedną z czterech rezolutnych córek państwa Smith, statecznych mieszkańców tytułowego miasta. Wokół trwają przygotowania do organizacji Wystawy Światowej, dziewczyna zaś myśli głównie o przystojnym chłopaku z sąsiedztwa. A gdy przychodzą święta... no, kto zgadnie? Czy on jej się oświadczy, czy też nie? Jeśli ktoś nie widział filmu, nie będę zdradzać zakończenia, zwłaszcza że prawdziwe życie dopisało do niego całkiem ciekawy epilog. Reżyser "Spotkamy się...", Vincente Minnelli, podczas zdjęć zakochał się w młodziutkiej Judy. Pobrali się rok po premierze filmu (rozwód wzięli sześć lat później, ale nie psujmy teraz miłego nastroju), a z ich związku narodziła się córka - legendarna Liza Minnelli!

Czas na kolejną przeprowadzkę. "Christmas in Connecticut" z roku 1945 to komedia romantyczna z Barbarą Stanwyck w roli Elizabeth Lane, popularnej dziennikarki kulinarnej, autorki serii artykułów o sielskim życiu z mężem i dzieckiem na farmie w Connecticut. Pewnego dnia z jej wydawcą kontaktuje się powracający z wojny żołnierz, wielbiciel tekstów Elizabeth. Redaktor, wietrząc szansę na medialny sukces, nakłania dziennikarkę do podjęcia bohatera wojennego bożonarodzeniową kolacją na farmie. Rzecz w tym, że Elizabeth Lane wszystko zmyśliła: nie ma ani męża, ani dziecka, ani żadnej farmy. Co więcej, nie ma nawet pojęcia o gotowaniu. Musi więc w szybkim tempie zorganizować mistyfikację, by nie stracić pracy. Tutaj dodam, że w filmie nie ma minuty żebyśmy się szczerze nie śmiali. 

Produkcja stała się w USA ogromnym przebojem. Może sprawił to fakt, że weszła na ekrany tuż po zakończeniu wojny, kiedy wszyscy mieli ochotę na pogodne, podnoszące na duchu historie? Na marginesie: prawie pół wieku później powstał remake, który wyreżyserował nie kto inny, jak sam Arnold Schwarzenegger (!). Niestety, charyzma Terminatora tym razem na nic się zdała. Nowa wersja przepadła z kretesem.

Na zakończenie wrócimy do filmu, od którego zaczęły się nasze świąteczne rozważania, ale co ciekawe, pozostaniemy w Connecticut. Tu właśnie bowiem mieści się tytułowa "Świąteczna gospoda", czyli lokal rozrywkowy, który działa wyłącznie w kilka wyjątkowych dni w roku, m.in. w Walentynki, Nowy Rok, no i oczywiście w Boże Narodzenie. Założyciel tego przybytku, śpiewak i tancerz Jim próbuje zapomnieć o złamanym sercu. Szansa na nowe życie pojawia się wraz z młodą i piękną artystką Lindą, na nią jednak oko ma były partner sceniczny Jima, notoryczny podrywacz Ted.

Cóż można powiedzieć o tym wspaniałym musicalu? To absolutna klasyka hollywoodzkiego kina, rzecz wielokrotnie cytowana, przetwarzana, odtwarzana. I wciąż uwielbiana przez kolejne pokolenia widzów, zarówno dzięki rewelacyjnym kreacjom Binga Crosby’ego, Freda Astaire’a i Marjorie Reynolds, ale także za sprawą fantastycznej muzyki Irvinga Berlina. Film doczekał się szczególnego upamiętnienia: znana na całym świecie sieć hoteli Holiday Inn zawdzięcza swoją nazwę oryginalnemu tytułowi tej właśnie produkcji. A Crosby powrócił do piosenki "White Christmas" jeszcze dwukrotnie, w musicalach "Blue Skies" oraz (jakżeby inaczej!) "Białe Boże Narodzenie".

A skoro od tego przeboju zaczęłam, to na nim również zakończę. Z całego serca życzę wszystkim Czytelnikom zdrowych, wesołych, spokojnych, pełnych optymizmu i nadziei, no i oczywiście białych świąt - takich, jak te, które wszyscy znaliśmy przed laty i do dziś przechowujemy w pamięci. Merry Christmas!

Yola Czaderska-Hayek, Hollywood, 22.12.2024

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Yola Czaderska-Hayek
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy