Cannes 2023: Ameryka kontra reszta świata
Czerwony dywan, fantazyjne kreacje, oślepiające flesze dziesiątek reporterów, tropienie towarzyskich skandali i pogoda... daleka od ideału. Pomimo filmowego falstartu, jakim była inauguracyjna projekcja "Kochanicy króla" w reżyserii Maïwenn, canneński festiwal ruszył na dobre, dostarczając wrażeń, z których tak dobrze jest znany.
Pierwsze dni Cannes 2023 miały jednak nietypowych bohaterów. Bo choć mówi się, że to przede wszystkim święto autorskiego kina, na pierwszym planie znalazło się trzech znakomitych amerykańskich aktorów, kojarzących się jednak raczej z dużymi, studyjnymi produkcjami. Michael Douglas, Johnny Depp i Harrison Ford. To ich pełne wzruszenia oraz przejęcia twarze najbardziej dały się zapamiętać, a wydarzenia z ich udziałem komentowano znacznie szerzej niż dotychczasowe konkursowe tytuły.
W przypadku Douglasa i Forda, który przyjechał do Cannes z pokazywaną poza rywalizacją o Złotą Palmę nową częścią przygód Indiany Jonesa, były to wyłącznie przyjemne okoliczności. Znany chociażby z "Fatalnego zauroczenia" (1987), "Nagiego instynktu" (1992) i "Upadku" (1993) Douglas w trakcie otwarcia 76. edycji canneńskiego festiwalu odebrał Honorową Złotą Palmę za całokształt twórczości. "Dziękuję za ten wielki zaszczyt. Ta nagroda wiele dla mnie znaczy. Na całym świecie są setki festiwali, ale Cannes jest tylko jedno. I ma już siedemdziesiąt sześć lat, a to oznacza, że jestem starszy nawet niż ten festiwal" - mówił ze sceny wyraźnie wzruszony.
Łzy z trudem powstrzymywał Harrison Ford, kiedy przed uroczystą premierą "Indiany Jonesa i artefaktu przeznaczenia" wywołany został na scenę przez dyrektora festiwal Thierry'ego Frémauxa i z jego rąk odebrał podobne wyróżnienie jak Douglas. Całości towarzyszyła nie tylko przygotowana specjalnie na tę okazję montażówka z najlepszymi rolami Forda, ale i kilkuminutowa owacja na stojąco szczelnie wypełnionej największej sali festiwalowego pałacu.
"Mówi się, że przed śmiercią widzisz przed oczami migawki ze swojego życia. A mnie właśnie życie przed nimi przeleciało. Jego wielka część, ale nie całość" - opowiadał ze sceny. Wzruszenie to też jedna z głównych emocji, jaka mi towarzyszyła w trakcie projekcji nowego Indiany Jonesa. Wyreżyserowanego po raz pierwszy nie przez Stevena Spielberga, a przez Jamesa Mangolda. Ale o tym więcej w recenzji.
Nieco inne emocje towarzyszyły festiwalowej wizycie Johnny'ego Deppa, który wcielił się w rolę Ludwika XV we wspominanym już filmie otwarcia. Amerykański gwiazdor najpierw solidnie przetestował cierpliwość dziennikarzy, spóźniając się ponad czterdzieści minut na oficjalną konferencję prasową, ale później cierpliwie odpowiadał na ich pytania. Nie unikając także tych trudnych, związanych z głośnymi zawirowaniami w jego życiu osobistym, co od pewnego momentu zdominowało konferencję.
"Czy czułem się bojkotowany przez Hollywood? Trzeba by było być martwym w środku, żeby wydawało się, że nic się nie dzieje. Kiedy jesteś proszony o to, by zrezygnować z filmu ze względu na krążące plotki, to owszem, czujesz się bojkotowany" - przekonywał, by zaraz dodać, że dzisiaj wcale o Hollywood nie myśli.
Ta emocjonalna, a czasami sensacyjna otoczka, zupełnie zresztą naturalna dla Cannes, nie wyklucza się z ogromnym zainteresowaniem pokazywanymi w ramach festiwalu filmami, co możemy obserwować od pierwszych dni tegorocznej edycji. I co ważne, dotyczy to nie tylko tytułów, które rywalizują o Złotą Palmę, ale w zasadzie każdej sekcji. Rezerwację biletów online od czasów pandemii zastąpiły mityczne canneńskie kolejki, ale i technologia dla niektórych potrafi być prawdziwą zmorą.
Wystarczyło ziewnąć czy odwrócić wzrok od ekranu w momencie, kiedy otwierały się rezerwacje na "Killers of the Flower Moon" Martina Scorsese, by stracić szansę na bilet. Sala na ponad tysiąc miejsc została wirtualnie zapełniona dosłownie w kilkanaście sekund. Tym, którym się nie udało, pozostaje tylko nerwowe odświeżanie strony i liczenie na cud, że ktoś może jednak się rozmyśli i zwróci swoją wejściówkę. I choć może to rodzić frustrację dziennikarzy, którzy zjechali z całego świata na festiwal (a jest ich ponad trzy tysiące) - a tak w istocie jest - na dłuższą metę to dobra wiadomość dla kina. Bo obok faktu, że w oglądaniu czegoś jako pierwsza widownia na świecie jest coś niezwykle pociągającego, to też wyraźny sygnał, że projekcje na wielkim ekranie, w towarzystwie innych ludzi są wciąż ważnym społecznym doświadczeniem.