Cannes 2018: Czas klasyków
Ingmar Bergman, Jean Lud Godard, Christophe Honore - w takim towarzystwie ulokowano film "Zimna wojna", polskiego reprezentanta w konkursie głównym canneńskiego festiwalu z Joanną Kulig i Tomaszem Kotem. Paweł Pawlikowski to już dziś po prostu klasyk.
Jesteśmy w Cannes pod wrażeniem "Zimnej wojny". Dużo się o tym filmie mówi, krytycy wystawiają mu wysokie noty. Uznanie budzi sama historia, podziw - strona wizualna, zachwyt - pieczołowitość, z jaką reżyser skomponował całość. Dzisiaj mało kto tak myśli o kinie. Tu nie ma "wypełniaczy". Każdy kadr mówi o czymś istotnym. Pawlikowski wykorzystuje wszystko, co kino ma w swojej ofercie, by przemówić do widza - dźwięk doskonale komponuje się z obrazem, a ruchy kamery kreślą jakby osobną opowieść, zaś to, co w kadrze, dopisuje znaczenia, nastroje, emocje.
Obraz Pawlikowskiego to triumfalny powrót Polski do Cannes. Nie było nas tutaj od 1990 roku, kiedy Ryszard Bugajski pokazał w konkursie głównym "Przesłuchanie", za które Krystyna Janda dostała Złotą Palmę dla najlepszej aktorki. To ostatni polskojęzyczny film w konkursie. Później był już tylko anglojęzyczny "Pianista" w 2002 roku, za którego Roman Polański odebrał Złotą Palmę. Czy Polak wyjedzie z nagrodą, a tym samym w pełni polski film dostanie drugą w historii statuetkę (wcześniej laureatem był Andrzej Wajda za "Człowieka z żelaza" w 1981 roku)? Jesteśmy na samym początku imprezy. Na razie "Zimna wojna" nie ma konkurencji.
Na konferencji prasowej zagraniczni dziennikarze dociekali, jak tworzy się tak spełnione obrazy. Joanna Kulig dziękowała reżyserowi za to, że mogła stać się częścią tego niełatwego procesu. Mówiła o budowaniu relacji, która musiała przebiegać według wszystkich stopni zakochiwania się. Tomasz Kot dodawał: - W pewnych momentach byliśmy jak brat i siostra, co pozwoliło nam się ochronić przed silnymi emocjami.
Mimo poważnej atmosfery ekipa pozwalała sobie na żarty, nie kryto radości z recepcji dzieła. Joanna Kulig żartowała, że musiała chodzić na wysokich obcasach na planie, bo Kot jest dużo wyższy od niej. Wkładała na stopy własne buty, bo kamera ich nie rejestrowała, więc nie widać ich w kadrze. Kot zwrócił uwagę na współpracę z operatorem Łukaszem Żalem, który nadał filmowi niezwykły klimat. Wątek ciągnął Pawlikowski, który zwrócił uwagę, że kontynuowanie współpracy z operatorem wiąże się z ryzykiem powtórzenia formy. Wątpliwości co do tego, czy obraz powinien być czarno-biały rozwiał nastrój, który za pomocą zderzenia dwóch barw udało się osiągnąć. Ale na pracę nad stroną wizualną składały się także ruchy kamery, która tutaj ma swój rytm i rym. Na duble składały się więc nie tylko kwestie związane z grą aktorów, ale też właśnie poruszania się urządzenia. Perfekcjonista Pawlikowski wykorzystał każdy element gramatyki filmu do budowania swoich artystycznych zdań i w tym filmie widać to w każdym kadrze. Światło, kadr, nasycenie, faktura, temperatura - wszystko składa się tu na pieczołowicie dopracowaną całość, czyniącą z Pawlikowskiego i Żala malarzy, którzy zamiast pędzli wykorzystują kamerę.
W Cannes tworzy się historia. To tu oglądamy filmy, które będą potem dyskutowane przez cały rok. Ale festiwal to nie tylko wybieganie w przód. Organizatorzy nie zapominają o zasłużonych dla X Muzy, którzy rokrocznie mają na festiwalu swoje miejsce. W tym roku świętujemy setne urodziny Ingmara Bergmana, klasyka nad klasykami, którego spuścizna nieprzerwanie inspiruje filmowców na całym świecie. Dla każdego kinomana Skandynawia kojarzy się w pierwszej kolejności z nim. Z jednej strony to absolutnie kojące, że oglądana na wielkim ekranie, odrestaurowana cyfrowo "Siódma pieczęć" zachwyca, wbija w fotel mimo tylu wcześniejszych projekcji. Z drugiej - to jednak dołujące, że w 1957 roku powstał film, do którego pół wieku później reżyserzy nie są w stanie dorównać. W Cannes gnamy za nowościami, ale kolejka na seans "Siódmej pieczęci" była dziś niemal tak samo długa jak na premierowe filmy. To naprawdę święto miłośników kina.
Jednym z wydarzeń festiwalu jest zaś film "Bergman - A Year in the Life". To "must see" każdego miłośnika kina. Dokument rzuca zupełnie nowe światło na dorobek artystyczny i życie reżysera. W czasach #MeToo trudno o bardziej aktualne spojrzenie na twórcę, który słynął z - delikatnie rzecz ujmując - trudnych relacji ze swoimi aktorkami. Jane Magnusson zdecydowała się dotknąć niewygodnego tematu. W odróżnieniu od innych dokumentalistów nie przedstawia Bergmana z pozycji klęczek. To nie jest kolejna laurka z gatunku "Bergman wielkim artystą był i kropka". Z drugiej strony dokumentalistka nie jest też nastawiona na burzenie pomników. Rzeczowo opowiada o kosztach, jakie ponosi artysta, który ma swoją wizję i nie cofnie się przed niczym, by ją zrealizować. Te koszty płacą też jego współpracownicy.
Największy nacisk położony jest na rok 1957, kiedy Bergman realizuje "Siódmą pieczęć" i "Tam, gdzie rosną poziomki" - dwa arcydzieła, którymi na zawsze wpisze się w historię kina. Ale to też czas, kiedy poznaje Käbi Laretei i Ingrid von Rosen, czwartą i piątą żonę, a także nawiązuje romans z Bibi Andersson, główną aktorką obu filmów. Magnusson zadaje fascynujące pytania, czy artyście tej klasy wolno więcej, czy może krzywdzić innych, jeśli w efekcie tworzy wybitne filmy, wreszcie - jak należy mówić o podobnych sprawach, skoro reżysera już z nami nie ma i nie może się bronić? Jedno jest pewne - Magnusson wybrała świetną drogę, a jej dokument zasługuje na uznanie i atencję. Powinni po niego sięgnąć i zatwardziałe feministki i ci, którzy uważają #MeToo za polowanie na czarownice. Wobec tego filmu są równi.
Artur Zaborski, Cannes