Berlinale 2017: Polskie kino wprzęgnięte w politykę
Na okładce piątego numeru "The Hollywood Reporter", wydawanego specjalnie codziennie z okazji Berlinale, znaleźli się Zofia Wichłacz, Agnieszka Holland i Jakub Gierszał. W prawym dolnym rogu na czerwonym kwadracie znajduje się biały napis Polish / Cinema. Zdjęcia naszych twórców, jak i kadry z kilku prezentowanych tu polskich filmów są czarno-białe, tak samo jak napis "Keep an eye on us" ("Nie trać nas z oczu"). Artystyczny zamysł czy polityczny komentarz?
Cóż, na Berlinale wszystko jest polityczne. Ba, zawsze było. Festiwal słynie przecież z tego, że prezentuje kino zaangażowane, zwracające uwagę na te aspekty rzeczywistości, które umykają oczom opinii publicznej, polityków, dziennikarzy. Nierzadko dla selekcjonerów temat był ważniejszy niż artystyczna wartość czy warsztat twórcy, co też wpływa na poziom pokazywanych w Berlinie filmów, który - szczególnie w ostatnich latach - do najwyższych nie należy, zwłaszcza w konkursie głównym.
Paradoksalnie, właśnie w ostatnich latach zadomowiliśmy się na Berlinale my, Polacy, co podbudowuje nasze przekonanie o tym, że nad Wisłą powstaje coraz więcej dobrych filmów, które mogą zaskarbić sobie zainteresowanie widza spoza kraju. Kolejny raz z rzędu nasz reprezentant startuje w wyścigu o Złotego Niedźwiedzia. Tym razem jest to obraz Agnieszki Holland "Pokot", oparty na prozie Olgi Tokarczuk (w poprzednich latach pokazywano tu "Zjednoczone stany miłości" Tomasza Wasilewskiego i "Body/Ciało" Małgośki Szumowskiej, oba wyjechały z nagrodą).
Film Holland to ciekawy przypadek, zwłaszcza w berlińskiej perspektywie. Światowa reżyserka z Polski tworzy film antypolski? Tak, i takie opinie się tutaj pojawiają. Szerokim echem odbiła się zwłaszcza recenzja Cezarego Gmyza, który pisał o antychrześcijańskiej apoteozie ekoterroryzmu.