Reklama

"Idy marcowe": Bo to źli ludzie są...

"Idy marcowe" ("The Ides of March"), reż. George Clooney, USA 2011, dystrybutor Kino Świat, premiera kinowa 3 lutego 2012 roku.

Po "Good Night and Good Luck" nikt nie miał wątpliwości, że George Clooney równie dobrze radzi sobie przed, jak i za kamerą. Jego najnowszy film wzbudza jednak uczucia ambiwalentne.

"Idy marcowe" to bez wątpienia dobre kina. Świetny rzemieślniczo polityczny thriller - perfekcyjnie zagrany, z dobrze wygranym tempem i dopieszczonymi ujęciami. Nie trudno odnaleźć analogie do wydarzeń z amerykańskiego światka politycznego ostatnich dwóch dekad. Clooney stara się jednak zbudować uniwersalną przypowieść o mechanizmach, które od dawien dawna rządzą walką o władzę - brak sentymentów, lojalności, przyjaźni i zaufania. Wszystko doprawia amerykańską specyfiką systemu wyborczego.

Reklama

Stephen Meyers (Ryan Gosling) to młody, niezwykle zdolny i ambitny PR-owiec, zaangażowany w kampanię gubernatora Mike'a Morrisa (George Clooney), który chce być kandydatem Demokratów w wyborach prezydenckich. Walka o głosy delegatów w Ohio odsłania wojnę między sztabami wyborczymi wewnątrz partii, zasady rządzące politycznym marketingiem kierowanym przez sztab ludzi, w tym głównymi PR-owcami obu kandydatów - Paula Zarę i Toma Duffy'ego (doskonały pojedynek Giamatti - Hoffman). Nieoczekiwana wpadka gubernatora i nieprzemyślane decyzje Stephena prowadzą do dramatycznej przemiany "młodego-ambitnego".

To dobry film, ale przede wszystkim za sprawą Goslinga. Choć schemat - od młodzieńca z ideałami, lecz z poczuciem rzeczywistości do cynika z ambicjami, akceptującego bezwzględne reguły gry - jest trochę wyświechtany, to Gosling umiejętnie uwiarygadnia tę przemianę. Dotrzymuje kroku Giamattiemu i Hoffmanowi, a urokiem nie ustępuje nawet miejsca Clooney'owi.

W tym męskim świecie brak jednak miejsca dla kobiet. Te odgrywają rolę wspierających żon, ambitnych (acz irytujących) dziennikarek lub młodych naiwnych stażystek do podawania kawy. Jedna zastąpi drugą. Wojna zawsze pochłania ofiary. Czy nie jest to jednak zbyt uproszczony obraz?

"Idy marcowe" są ostrą krytyką polityki. Chwilami jednak wydaje się ona dość łopatologiczna. Nawiązania do "yes, we can" Baracka Obamy, do owego nadmiernego optymizmu i wiary w lepsze jutro, haseł ocierających się o populizm, w końcu, do afery Billa Clintona z Monicą Lewinsky, wydają się niekiedy wydymaniem usteczek obrażonego dziecka. Tym dzieckiem jest nie tylko Clooney, ale hollywoodzcy celebryci, którzy z takim zaangażowaniem włączyli się kilka lat temu w kampanię Obamy, a teraz, tuż przed zbliżającymi wyborami, uświadomili sobie, że jak na razie to niestety "no, we cannot".

"Idy marcowe" przesycone są sporą dozą owego rozczarowania i goryczy, a punktem kulminacyjnym jest stwierdzenie, że prezydent może rozpętać wojnę i doprowadzić kraj do bankructwa, ale z pewnością "przelecenie stażystki" go politycznie wykończy. Pytanie tylko, czy ostrze owej ironii nie jest raczej skierowane w stronę wyborców niż polityków, którzy po prostu dają elektoratowi to, czego on od nich oczekuje. Religią nie jest konstytucja, jak chce gubernator Morris, raczej bezwzględne psychologiczne reguły manipulacji i odwieczne pragnienie władzy co bardziej ambitnych jednostek.

7/10


Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: "Ida" | 'Ida' | george | Idy marcowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama