Reklama

Be Italian! Being Rob Marshall

"Nine - Dziewięć", reż. Rob Marshall, USA 2009, dystrybutor Kino Świat, premiera kinowa 22 stycznia 2010 roku.

"Nieistotne jest, co mówisz, ale jak to robisz" - twierdził Federico Fellini. Rob Marshall, sięgając po nagradzany musical Tommy'ego Tune'a i Maury'ego Yestona, potwierdził, jak wiele tkwi w tym prawdy. Po doskonałym "Chicago" i wysmakowanych, acz mało udanych "Wyznaniach gejszy", wraca do formy. "Dziewięć" to najlepsze tradycje musicalu Broadwayowskiego, acz udoskonalone o medium filmowe. To historia, która zatoczyła krąg: od filmowych światów Felliniego, przez scenę teatralną, po filmową wizję Marshalla.

Fenomen tego, co robi Rob Marshall, mający za sobą spore doświadczenie teatralne, to umiejętne przywoływanie musicalowych tradycji i czerpanie z najlepszych wzorców, jak Bob Fosse. Marshall ma zresztą na swoim koncie nominację do nagrody Tony za reżyserię "Kabaretu". To od twórcy "Całego tego zgiełku" (nawiązującego też do "8 i pół" Felliniego) wynosi świadomość wpływu wywieranego przez muzykę na narrację i tendencję do łączenia wielu stylów w jednej choreografii. Fosse zwykł mawiać, że "czas na śpiew jest wtedy, gdy twój stan emocjonalny jest taki, że już nie możesz więcej mówić, a czas na taniec wtedy z kolei, gdy twoje emocje są zbyt silne, by tylko śpiewać o tym, jak się czujesz".

Reklama

Reżyser "Dziewięć" wyczuwa doskonale, kiedy kolejne numery muzyczne mają się pojawić, by logicznie wypływać z fabuły. Marshall pobrał przede wszystkim podstawową lekcję od mistrza Fosse: musical na scenie, a w kinie tym bardziej, to widowisko, które może mieć coś do powiedzenia. Światło, choreografia, muzyka, obsada aktorska, kompozycja kadrów, kostiumy, montaż... Wszystko współgra, jak w dobrze zgranej orkiestrze.

Pomimo ogromnego sukcesu w 1982 roku (9 nagród Tony) historii związku wybitnego reżysera z 24 kobietami, spektakl miałby małą szansę dzisiaj na sukces w kinie. Występ Kathi Moss (odtwórczyni roli Saraghiny w pierwotnym musicalu) w "Be Italian" może zachwycać na scenie, przy bezpośrednim kontakcie z publicznością. Ekran ma jednak swoje prawa, a kamera żąda widowiska. Stąd sceniczną adaptację książki Arthura L. Kopita uzupełniono o nowe wątki, dodano kilka nowych elementów muzycznych. Za scenariusz odpowiedzialny był Anthony Minghella, dla którego był to ostatni film. Twórca "Angielskiego pacjenta" sięgnął nie tylko po oryginalny tekst musicalu czy inspirację słynnym "8 i pół" Federico Felliniego, ale przede wszystkim starał się przenieść ducha magii Cinecitta i ducha Cinema Italiano, które w latach 60. XX wieku wraz z ogromnym sukcesem filmów Maestro Federico utożsamiane było właśnie z jego twórczością.

"Łatwiej jest być wiernym restauracji niż kobiecie" (Fellini).

Guido (Daniel Day-Lewis), znany reżyser czuje się wyczerpany psychicznie i twórczo. Za kilka dni ma rozpocząć kolejny film o patetycznym tytule "Italia". Media zostały poinformowane, ulubiona gwiazda i muza reżysera jednocześnie jest w drodze. Brak jedynie scenariusza. Próbując odzyskać utraconą wenę, Guido musi zmierzyć się z przeszłością i teraźniejszością, w których zawsze najważniejszą rolę odgrywały kobiety: matka, żona, kochanki, aktorki, przyjaciółki, prostytutki.

Daniel Day-Lewis nie udaje Felliniego. W zachowaniu bliżej mu do Joe Gideona z "Całego tego zgiełku" niż mistrza Federico. Staje się on bardziej reżyserem wizji, które oddają hołd wyobraźni twórcy "Satyriconu", a sama fabuła historią egocentrycznego artysty, geniusza, który czaruje otoczenie, zwłaszcza kobiety. Jak się okaże, jedynie Claudia (Nicole Kidman), muza artysty, dojrzeje do przerwania pępowiny, zdjęcia peruki, wyrwania się z fantazji Guido, w których kreuje inne, obce jej "ja".

"Rozmawianie o snach jest jak rozmawianie o kinie, bo ono operuje językiem snów. To język utkany z obrazów. A w prawdziwym kinie każdy przedmiot, każde światło coś znaczy, jak we śnie" (Fellini).

Do "Dziewięć", podobnie jak do "Chicago", można mieć stosunek dwojaki. Olśniona wizją i jako miłośniczka tego gatunku, wychodzę z kina i stwierdzam: genialne. Po ochłonięciu, okazuje się, że Marshall operuje językiem widowiska, ale nie Fellinowskich snów. To dotknięcie powierzchni, nieśmiała próba odpakowania i zobaczenia, co jest w środku pudełka z nazwą "Federico Fellini". Ale nie szuka po omacku. Przywołuje kolejne filmy Felliniego, kolejne sceny ze "Słodkiego życia", "Amarcordu", "Rzymu", "Satyriconu". Przywołuje te elementy, które kojarzymy z Fellinim, które zarazem składają się na duszę Włocha. Kościół katolicki, matka, kochanki, żona, drogie samochody, restauracje, zabawa, rozdarcie między machismo a wewnętrzną niepewnością małego chłopca, piękne kobiety, pierwsze fascynacje erotyczne... Nie brak w "Dziewięć" ironii, którą wyczuwa się choćby w postaci amerykańskiej dziennikarki granej przez Kate Hudson i w jej piosence "Cinema Italiano", gdzie włoski neorealizm to drogie samochody i lansowanie się w modnych kawiarniach, a na deser grupka przystojnych Włochów w wąskich krawatach.

Dziwi brak nagród Złotego Globa dla "Dziewięć". "Chicago" w warstwie fabularnej było prostsze, acz z pewnością pikantne lata prohibicji i piękne morderczynie mogą wydawać się bardziej pociągające od pogubionego wewnętrznie reżysera. "Dziewięć" to z pewnością jeszcze lepsza obsada. Marshall ma talent do ujawniania talentów wokalno-tanecznych w najmniej spodziewanych osobach (w moim osobistym rankingu wygrywa Kate Hudson). Nie dziwi zatem zbiorowa nagroda Międzynarodowej Akademii Prasowej dla najlepszej obsady aktorskiej: Daniel Day-Lewis, Judi Dench, Kate Hudson, Marion Cotillard, Nicole Kidman, Penélope Cruz, Sophia Loren, Stacy Ferguson. Jako orkiestra grają pod batutą Marshalla świetnie, w występach solowych - każdy to warsztatowa perełka.

Podobnie jak "Cell Block Tango" w "Chicago", tak "Be Italian" w "Dziewięć" stanowi punkt kulminacyjny widowiska Marshalla. Reżyser jest choreografem nie tylko w poszczególnych numerach tanecznych. To jego sposób patrzenia na reżyserię w ogóle: rozwijany powoli motyw osiąga swój punkt kulminacyjny, by na koniec zrobić miejsce dla tego ostatniego akcentu, ostatniego drgnienia dłoni, które perfekcyjnie wykańcza nie tylko ruch, ale i cały układ choreograficzny. W przypadku Marshalla widać, że taki sposób myślenia sprawdza się w musicalu, choć już niekoniecznie w filmie fabularnym.

"Żaden krytyk piszący o filmie nie może powiedzieć o nim więcej niż sam film, chociaż robią, co w ich mocy, by przekonać nas, że jest wręcz przeciwnie" (Fellini).

Marshall pozostawia krytyka w bardzo komfortowej sytuacji. Nie trzeba bowiem udawać, że Fellini się mylił i doszukiwać się w filmie trzeciego sensu. Jest widowisko. A krytykowi pozostaje oddać się dwugodzinnej przyjemności, w muzyczno-wizualnej euforii wyjść z kina, następnie nucąc "Be Italian", jeszcze kilka razy odsłuchać tego utworu, a następnie po prostu stwierdzić, że warto było. I pójść do kina raz jeszcze.

8/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: USA | hudson | film | Kate Hudson | Chicago | Marshall
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy