Anna Kazejak: "Widzieć coś, czego inni nie widzą" [WYWIAD]
"Staram się opowiadać i zauważać jakieś aspekty naszej rzeczywistości, które do tej pory nie zostały dostrzeżone i przenosić je na ekran, żeby stały się częścią dyskursu społecznego" - mówiła w rozmowie z Interią Anna Kazejak. Reżyserka od lat porusza tematy tabu, przełamuje stereotypy. Na premierę czeka jej kolejny projekt, "Sortownia". Na festiwalu Mastercard OFF CAMERA odbył się pokaz specjalny serialu.
Aleksandra Kalita, Interia: Spotykamy się przy okazji szesnastej edycji Mastercard OFF CAMERA. Dlaczego warto być częścią tego święta kina niezależnego?
Anna Kazejak: Myślę, że jest to dość duże wydarzenie i będąc częścią tego industry można znaleźć tutaj dużo atrakcji w obszarach, w których się człowiek porusza, czyli film, serial, pisanie. Jest to europejskie wydarzenie filmowe, które z biegiem czasu nabiera rozmachu i rozpędu. Myślę, że każdy kto się interesuje czy zajmuje filmem znajdzie tutaj coś dla siebie. Dobra jest też pora. Długi weekend to jest zawsze taki moment, że myśli się o tym, żeby gdzieś wyjechać. Jeśli o mnie chodzi to jeśli jest tylko szansa i czas, to jedną z destynacji jest właśnie Kraków i Mastercard OFF CAMERA.
Czym dla ciebie osobiście jest kino niezależne?
- Kino niezależne to jest już trochę taki gatunek na wymarciu. To jest kino, które samo dla siebie jest kompasem, nie spełnia niczyich oczekiwań, szuka nowych dróg, nie stara się być służalcze wobec nikogo, także widza, co być może jest dość kontrowersyjne. Kino niezależne stara się opowiedzieć jakiś kawałek świata, jakąś istotną historię nie starając się jednocześnie iść na ustępstwa i zbyt duże kompromisy. Jest to taki obszar, w którym to autor ma najwięcej do powiedzenia i on jest w centrum zainteresowania widowni, ma szansę na pokazanie swojego stylu, swojej indywidualności czy tego indywidualizmu w sposobie opowiadania. Niestety, to jest ten obszar kina, który ma teraz najtrudniej, zwłaszcza w pandemii. Dlatego myślę, że warto na to kino artystyczne dmuchać i chuchać, żeby przetrwało ten trudny czas.
Twoim najnowszym projektem jest serial "Sortownia", którego dwa odcinki można było zobaczyć na festiwalu. Jest to serial medyczny, ale trochę inny niż inne polskie produkcje tego typu. Co możesz nam zdradzić o tym projekcie i czego mogą się po nim spodziewać widzowie?
- Nawiążę do poprzedniego pytanie, bo wiadomo, że seriale raczej nie są niezależne, są produkowane na zlecenie jakiejś stacji. Natomiast w tym przypadku jest to o tyle ciekawe, że jest to serial, który powstał z inicjatywy Canal+ i Polsatu, taki egzotyczny duet. Ale właśnie co jest interesujące w tym wszystkim z mojej perspektywy, jest doświadczenie pełnej niezależności. Nigdy nikt nie dał mi tak dużo wolności i zaufania, jak ci nadawcy.
- Ten serial jest, tak jak wspomniałaś, serialem medycznym, ale reklamowany będzie prawdopodobnie jako thriller, dlatego że jest to główna oś dramaturgiczna. Serial ma wiele aspektów. To będzie medyczno-obyczajowy-thriller, tak bym go określiła. To, co jest istotne i może odróżniające od innych seriali na polskim rynku, to ten cały świat medyczny jest pokazany bardzo realistycznie, nie jest upiękniony. Staraliśmy się, żeby był jak najbardziej wiarygodny. Nie jest to więc serial, który widzowie mogli oglądać na innych kanałach. To jest zupełnie coś innego jeśli chodzi o fakturę, sposób opowiadania, ale również podejścia do tego tematu.
Po raz pierwszy w historii Mastercard OFF CAMERA zostanie wręczona Nagroda Female Voice. Coraz więcej mówi się właśnie o kobietach w świecie kina, nie tylko tych przed kamerą, ale przede wszystkim tych za nią - o reżyserkach, scenarzystkach... Czy kobiety wreszcie przejmują narrację w świecie kina?
- Myślę, że nie. Może pewna luka zostaje troszkę wypełniona. Świat filmowy jest zdominowany przez mężczyzn, decydentami są mężczyźni, w związku z tym więcej mężczyzn robiło filmy, więcej męskich produkcji było w konkursach. Myślę, że jest ta proporcja wyrównywana, ale na pewno kobiety nie przejmują żadnej pałeczki ani nie dominują. Osobiście widzę od lat taką tendencję, że za granicą kobiece filmy są doceniane dużo bardziej niż w Polsce. Mówię o tym, ponieważ sama jeżdżę z filmami i większość moich filmów była prezentowana na festiwalach i w konkursach głównych, a w Polsce starano się nie zauważać tych sukcesów. A teraz coraz trudniej tego nie zauważać.
- Wydaje mi się też, że coraz więcej kobiet robi seriale. Jeszcze kilka lat temu słyszałam, że kobieta nie może zrobić serialu kryminalnego czy thrillera, bo z jakiś powodów podobno nie potrafimy tego robić. Teraz już te gatunki nie są zarezerwowane dla mężczyzn. Oczywiście, my mamy taki poślizg czasowy jeśli chodzi o zauważanie pewnych tendencji zachodzących w kinie, dlatego ta nagroda, o której wspomniałaś, pojawia się teraz. Myślę, że gdyby pojawiła się dziesięć lat temu, to byłoby bardziej sensowne, bo by coś promowała. Teraz jest trochę taką nagrodą post factum, bo te zmiany już zaszły. Nie chcę, żeby moje kino było kinem żeńskim, damskim, kobiecym. Chciałabym robić dobre filmy, dobre seriale, które mają szansę być pokazywane w konkursach, jak filmy robione przez reżyserów, za przeproszeniem, z penisami, bo to jest tylko jedyna rzecz, która nas rozróżnia. Umiejętności, wykształcenie, dokonania, doświadczenia przecież mamy podobne. Nie może być tak, że z jakiś powodów jedni są bardziej preferowani od drugich.
- Jednym słowem nagroda trochę może za późno, ale może dobrze, że jest. Ważne, żeby te zmiany zachodziły, żeby były widoczne, żeby dostęp do budżetów, pieniędzy, do dużych projektów był taki sama dla kobiet i dla mężczyzn. Żeby ta jakość była tym, o co walczymy. A przebicie się czy dojście do realizacji nie było tym, co kosztuje nas dużo więcej. Ja już tyle się nawalczyłam, że czasami sił mi brakuje i chciałabym, żeby to się już dokonało i można było normalnie funkcjonować na tym rynku.
Napotykając na swojej drodze reżyserskiej problemy, które z pewnością miałaś w trakcie swojej kariery, miałaś czasami chwile zwątpienia, że może trzeba pójść w coś innego, bo tutaj ten szklany sufit jest jednak zbyt gruby i nie da się go przebić?
- Oj miałam. Największy kryzys miałam, kiedy parę moich projektów padło, w tym jeden, o który bardzo walczyłam, nazywał się "Strach". To był trudny czas. Zmieniała się władza w Polsce, ja nie dostałam pieniędzy od Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, mój producent zbankrutował, ja prywatnie się jeszcze wtedy rozwodziłam, więc był to naprawdę bardzo ciężki czas. Uznałam wtedy, że może po prostu trzeba zrobić coś innego. Może w ogóle zmienić zawód. Myślałam o tym, żeby pójść na studia - chciałam zostać terapeutką. Potem pojawiła się opcja zupełnie nieprzewidziana przeze mnie, dostałam propozycję pracy w Showmaxie i ją przyjęłam. To były bardzo ciekawe dwa lata. Dużo się nauczyłam i spojrzałam też na ten zawód z trochę innej perspektywy - nadawcy i producenta. To jest super wiedza i myślę, że już zawsze będzie procentowała. Zobaczyłam też, że tak naprawdę zawsze sobie dam radę. Co znaczy, że jestem na tyle bystra, że jakoś przetrwam.
- Jednak po tych dwóch latach postanowiłam wrócić do zawodu. Bardzo się z tego cieszę, bo myślę, że to jest teraz najlepszy okres w mojej karierze. Czuję, że mam coś do powiedzenia, że rzeczy, które robię, są jakościowo bardzo dobre. Nie boję się eksperymentować, że robię pewne rzeczy na takim wydechu, na luzie co można zobaczyć w "Sortowni", która nie jest kopią niczego. Jest dużo ryzyka w tym serialu, wydaje mi się, że warto było je podjąć. Szukania nowych form do opowiadania w serialu, coś co nie będzie takie sztampowe. Kryzysy są, ale dużo nas te kryzysy uczą. Ważne, jak się z nich wychodzi. Ale też dają poczucie takiego dystansu do tego, co się robi. Teraz tu jesteśmy, rozmawiamy i jestem ja, Anna Kazejak jako reżyser, ale ja nie jestem tylko reżyserką. Moje życie składa się z wielu innych aspektów, wielu pasji. Po tych kryzysach ten zawód zajmuje odpowiednie miejsce w całym szyku, nie jest pierwszy i najważniejszy. Jest przed nim wiele ważnych dla mnie spraw.
Który moment w swojej karierze uważasz za moment przełomowy?
- Myślę, że ciągle jeszcze czekam na ten przełomowy moment. Ale tak poważnie mówiąc, jeśli coś mogłabym nazwać przełomem, to myślę, że nasz pierwszy film "Oda do radości". Zrobiliśmy ten film z Jasiem Komasą i Maćkiem Migasem, jak byliśmy jeszcze w szkole. To był szalony pomysł, który się zrodził podczas wieczoru w pubie. Który nagle zaczął pączkować i przyniósł nieoczekiwane dla nas efekty, łącznie z jedną z głównych nagród w Gdyni. I faktycznie po tej nagrodzie, jak prasa o tym pisała, to były też inne czasy. Młodym twórcom było trudno wejść na rynek, myśmy wtedy zostali taką młodą krwią na tym rynku, powiewem czegoś nowego. Wtedy faktycznie dużo się zmieniło, wtedy ta kariera ruszyła do przodu. A potem wydaje mi się, że to jest takie mozolne wspinanie się po jakimś bardzo nachylonym zboczu. No i w przypadku kobiet do tego jeszcze idziemy w tych szpilkach, więc jest to trudne. Na razie nie wiem, czy jest jakiś przełom. Mam wrażenie, że bardziej konsekwentna droga do góry. Może ten przełom będzie, ale jeśli nie to też ok.
Myślisz, że gdybyś zaczynała swoją karierę teraz albo np. pięć lat temu w tym czasie, w którym zaczęło się coraz więcej mówić o kobietach za sterami, to wyglądałoby to inaczej?
- Na pewno wyglądałoby inaczej, bo dużo rzeczy się zmieniło. Szczerze powiem, jak czasami patrzę na tych młodych ludzi, którzy kończą szkołę, to ja im współczuję. Wydaje mi się, że paradoksalnie w tym momencie, w którym jest łatwiej, to też jest trudniej. Dlatego że wydaje się, że każdy teraz może zrobić film, że są równe fundusze, system jest tak skonstruowany, że jeżeli napiszesz i dostaniesz pieniądze, to najpierw zrobisz krótki film, potem dłuższy, a potem zrobisz debiut, o co wcale nie jest tak trudno, a potem się to rozwinie, kolejny film, jeszcze jakaś komercyjna praca... Ta droga wydaje się łatwiejsza, ale z drugiej strony konkurencja jest też większa.
- Gdy wchodziliśmy na rynek w 2005 roku, gdy zrobiliśmy "Odę do radości", to było bardzo dużo mocno zaawansowanych wiekiem osób na rynku, a w 97 procent to byli mężczyźni. Więc nagle wpadła taka bomba w postaci trzech młodych osób i na nasz szybko zwrócono uwagę, bo po prostu byliśmy inni. Teraz jest tak, że dość dużo ludzi różnymi kanałami wchodzi na ten rynek. Tych filmów się robi dużo więcej, dużo ciężej jest się przebić. My jako kinematografia jesteśmy w obiegu światowym, ale nie ma na nas jakiegoś spotlightu. Żeby w kinie światowym, czy to europejskim wypłynąć trzeba to zrobić pewnym sposobem, na który nie mam przepisu. Wydaje mi się, że gdybym teraz wchodziła na ten rynek, może nie byłoby mi tak łatwo jak wtedy (co i tak nie było łatwe). Ja staram się być zadowolona z tego miejsca, w którym jestem. Wydaje mi się, że podejmowałam w miarę dobre decyzje i że jest ok. Staram się też pomagać młodszym filmowcom, zwłaszcza kobietom. Często je biorę na jakieś asystentury, żeby mogły wypłynąć i podać im rękę. Bo wiem, że nawet w tym bardziej sprzyjającym młodym filmowcom czasie, to nie jest takie proste.
Nawiązując do tego, co właśnie powiedziałaś, że trzeba brać pod swoje skrzydła młode kobiety w branży, masz może jakąś radę dla młodych twórczyń?
- Po prostu trzeba robić swoje i nie można z niczego rezygnować. Dla kobiet jest trudniej, bo kiedy kończą szkołę, zazwyczaj są w takim momencie, kiedy chciały by jeszcze mieć jakiś związek, rodzinę. A z drugiej strony jak się tej kariery nie pcha do przodu, to ten pociąg też może odjechać i potem ciężko będzie do niego wskoczyć. Trzeba to zrobić na rozpędzie i z niczego nie rezygnować. Ani z życia prywatnego, ani z filmu. Jeśli dla kogoś to jest prawdziwa pasja i naprawdę chce to robić, to połączenie tych dwóch aspektów życie jest pewnym wyzwaniem, ale wszystko jest w naszych rękach. Ja w to wierzę. Nawet jeśli system jest przeciwko nam, to naprawdę nie można się zrażać, bo życie jest tylko jedno i nie można rezygnować za wcześnie. Nawet jeśli jest ta świadomość, że jako kobiety musimy pracować dwa razy więcej, być dwa razy bardziej sprytne, mądre żeby osiągnąć to samo co panowie, którzy wchodzą na rynek, to trudno. Po prostu trzeba iść do przodu.
W swojej twórczości często poruszasz tematy dość trudne często łamiące stereotypy, łamiące tabu. Czy masz poczucie misji podczas tworzenia swoich filmów?
- Jest to dość górnolotne sformułowanie. Ja dzielę swój zawód na stronę bardziej komercyjną, kiedy jestem po prostu rzemieślnikiem i muszę dobrze zrealizować temat. I na tę stronę właśnie taką filmową, gdzie opowiadam o historiach, które są dla mnie ważne, nad którymi spędzam wiele lat. Nie lubię tego nazywać misją, ale jest to coś, co jest dla mnie gdzieś kluczowe, najistotniejsze w danym momencie. Staram się, żeby były to sprawy uniwersalne dotyczące nie tylko mnie, ale może i bardziej całego społeczeństwa.
- Staram się opowiadać i zauważać jakieś aspekty naszej rzeczywistości, które do tej pory nie zostały dostrzeżone i przenosić je na ekran, żeby stały się częścią dyskursu społecznego. Taką mam misję. Widzieć coś, czego inni nie widzą i sprawiać, żeby ludzie zaczęli o tym rozmawiać. Wiadomo, że nagroda zawsze łechta ego, czy jak ktoś powie coś miłego, ale gdzieś głęboko, to nie jest najważniejsze. Najważniejsze jest to, żeby opowiedzieć coś, co jest tylko nasze. A z drugiej strony jest opowieścią o jakiejś zbiorowości albo fenomenie społecznym, którego nikt wcześniej nie zauważył.
Masz jakiś niespełniony projekt, który chciałabyś zrobić?
- Mam i bardzo chciałabym go zrobić. To jest projekt, o którym wcześniej wspomniałam i którego nie mogłam wtedy sfinansować - "Strach". Teraz on przeszedł refreshing, wraz ze scenarzystą przerobiliśmy go. To jest rzecz, która opowiada o granicy polsko-białoruskiej. Wcześniej była to granica polsko-ukraińska, bo był pisany jeszcze w 2014 roku, kiedy zaczął się konflikt na Krymie. Teraz ta sytuacja się zmieniła i przenieśliśmy to w inny rejon Polski. Dla mnie jest to bardzo ważna i poruszająca historia, pokazująca w dość szerokim spektrum skomplikowanie tej sytuacji, której jesteśmy częścią. Bardzo chciałabym ten film zrobić. Czy tak będzie, to zobaczymy...
Praca nad filmem to kilka czasami nawet kilkanaście lat życia w zależności od projektu. Ile cię kosztuje praca nad filmami poruszającymi takie ważniejsze tematy?
- Kosztuje mnie to bardzo dużo. Na przykład przy pracy nad "Fucking Bornholm" od momentu, w którym zapisałam pierwsze kilka stron i całe pierwsze story, do momentu kiedy film wchodził na ekrany, minęło osiem lat. Osiem lat walki, wylanych morze łez przy każdej porażce, jeśli chodzi o finansowanie. Przy jednoczesnej absolutnej pewności, że jest to coś, co musi być opowiedziane. Bo ten wysiłek, który wiąże się z rozwojem projektu, z dokumentacją, pisaniem to jest innego rodzaju zmęczenie. To są rzeczy, które są wkalkulowane w ten zawód.
- Natomiast porażki, które się wiążą nie z naszą pracą, ale z tym co się dzieje dookoła projektu, to jest najtrudniejsze. To jest ciągłe oczekiwanie, próba zmiany np. z kimś innym, w jakiś inny sposób. To jest wykańczające. To kosztuje bardzo dużo nerwów, stresu, emocji. To jest taki zawód, w którym nie można nie angażować tych emocji. Łatwiej jest jeśli chodzi o komercyjną pracę, przy której można się bardziej zdystansować: to nie jest moja historia, dostałam projekt, zrobię to najlepiej jak potrafię, ale to nie jest z moich trzewi i ze mnie. Te historie, których jestem autorką jako scenarzystka albo współautorką, gdzie ja czuję, że to jest rzecz, które musi być opowiedziana, to każdą porażkę się przeżywa wielokrotnie bardziej niż każdy sukces.
Potrafisz się potem odciąć od takiego projektu, który kosztował cię tak wiele emocji? Przechodzisz potem do kolejnego czy potrzebujesz chwili czasu?
- Ja chyba to dość szybko odcinam. Mam takie poczucie, że jak film jest gotowy i go wypuszczam, to jeszcze przez chwilę jestem w orbicie tego filmu, czuję przyciąganie, mocną więź z nim. Ale dość szybko oddaję go publiczności i myślę sobie, że to już jest coś, nad czym nie mam kontroli. To są już rzeczy ode mnie niezależne. I wtedy moje myśli już idą w kierunku tego, co przede mną, co dalej. Taką mam konstrukcję psychiczną, że zazwyczaj patrzę w przód, a nie do tyłu. Ja się szybko regeneruję i nawet bardzo przykre, bolesne rzeczy staram się żeby one nie żyły we mnie, nie trzymam urazy, goryczy. Więc odreagowuję i idę dalej.
Czytasz opinie o swoich filmach i projektach?
- Nie czytam recenzji, nie czytam komentarzy, nie czytam opinii. I niespecjalnie lubię, jak ktoś się nimi dzieli, chyba że ktoś faktycznie chce merytorycznie porozmawiać o różnych aspektach w filmie. Jeśli ktoś chce tak ogólnie wyrazić czy film jest dobry, czy zły, to unikam. Myślę, że nie ma filmów, które są skończenie dobre albo skończenie złe. Więc to nie jest rozmowa, którą chciałabym prowadzić. W dzisiejszym świecie jest tak, że recenzentów i krytyków właściwie nie ma, zeszli na drugi plan, dlatego że nikt się tym już specjalnie nie interesuje czy opiera swoje wybory.
- Ich miejsce zajęli ludzie, którzy siedzą w sieci i klikają w różne rzeczy. Ja nie chciałabym budować swojego psychicznego dobrostanu na jakiś znaczkach czy gwiazdkach na jaki stronach, bo wybitne filmy mają często wiele kciuków w dół, a z kolei filmy popularne, często bardzo błahe, ale właśnie masowe mają dużo okejek. To jest bardzo relatywne i myślę, że nie twórca nie może się tym sugerować, bo by zwariował.
Wspominałaś już o twórczości komercyjnej. Część twórców nie ukrywa, że bierze takie projekty ze względów finansowych, żeby np. sfinansować swoje kolejne filmy. Czy wyobrażasz sobie wziąć pod swoje skrzydła taką typową superprodukcję albo komedię romantyczną zrobioną tylko dla pieniędzy?
- Dostałam kilka takich propozycji stricte komercyjnych i ja naprawdę nie gardzę tymi projektami. Myślę, że gdyby był taki scenariusz, który od początku do końca mnie przekonuje, to jestem w stanie zrobić film komercyjny, podporządkowując się tylko tym komercyjnym obligacjom. Co jest fajne w tych czasach, to fakt, że można tworzyć rzeczy dla telewizji komercyjne, a dla kina być wciąż twórcą niezależnym. Ja przynajmniej próbuję taką obrać drogę. Jest to próba znalezienia takiego złotego środka. Wydaje mi się, że ja wnoszę jakiś rodzaj oryginalności czy autorskości do tego komercyjnego świata telewizji.
- A z drugiej strony to kino moje autorskie ma też wymiar, posmak komercyjności, który sprawia, że jednak nie idzie na te filmy dwa tysiące osób, a kilkadziesiąt czy kilkaset tysięcy. To sprawia, że te dwie rzeczy się jakoś uzupełniają i czerpię z jednego oraz drugiego. Myślę, że trudno byłoby mi podjąć teraz decyzję, żeby zabrać się za ten taki stricte komercyjny, masowy film. Chociaż producenci, jak mówię, widzą mnie jako osobę, która może zrobić takie rzeczy i mi to proponują, ale się jeszcze nie odważyłam.
Czego jako odbiorca szukasz w dobrej produkcji filmowej?
- Ja w ogóle szukam w kinie emocji. Szukam wzruszenia, przeżycia, spotkania się z kimś kto pokazuje mi swój świat, ale jednocześnie ten świat ma jakąś styczność z moim. I tak naprawdę nie ma znaczenia jakaś geograficzna jego przynależność albo tematyka. Jeśli film mnie interesuje i chcę go zobaczyć, to tak naprawdę to jest kryterium, którym się sugeruję. Czy to mnie porusza, czy coś z tego we mnie zostaje i takie filmy uważam za wyjątkowe, dobre itd. Ale nie jest tak, że np. muszę zobaczyć wszystkie filmy, które były w Cannes. Zresztą ja mam jakiegoś takiego pecha, że za każdym razem jak idę w Cannes do kina, są to dla mnie filmy tak złe, że się zastanawiam, jakim cudem są tu pokazywane. Ale może to jest mój gust, który trochę odbiega od canneńskiego. Ja mam takie kryterium przeżycia emocjonalno-estetycznego, którego muszę doznać i musi mnie coś poruszyć.
Jest jakiś film, który ostatnio zrobił na tobie szczególne wrażenie?
- Ostatnio był to film "Chora na siebie". Bardzo wydawał mi się interesujący. Nie widziałam jeszcze, żeby ktoś taki temat podjął. Bardzo mi się podobał film "Na Zachodzie bez zmian". Oglądałam "Wszystko wszędzie naraz", ale to film akurat nie dla mnie. Nie pamiętam teraz filmu, który mnie rozłożył na łopatki. Oglądam dużo filmów, też często jestem w jakiś składach jurorskich, więc trochę tego jest. Może taka ilość mnie przytłacza.