"Wyszłam za mąż, zaraz wracam": WYWIAD Z REŻYSEREM PASCALEM CHAUMEIL
Może zaczniemy od krótkiej sesji psychoanalitycznej! 'Wyszłam za mąż, zaraz wracam' jest pańskim drugim filmem pełnometrażowym i, podobnie jak "Heartbreaker. Licencja na uwodzenie", opowiada o trudnościach w rozwijaniu relacji małżeńskich. Ma pan jakieś problemy w życiu z drugą osobą?
- Zapewniam, że moje życie małżeńskie jest wyjątkowo ustabilizowane. Jestem ze swoją żoną od 25 lat! Zamiast skomplikowanych historii, wolę pokazać w kinie miłość, która pobudza wyobraźnię i dostarcza widzowi zabawy. Uważam, że intryga sentymentalna jest najlepszym nośnikiem dramaturgicznym, podstawą która pozwala wpleść w opowiadanie przeróżne fantazje, a w filmie przekraczać granice tego, co rzeczywiste. Taka podstawa sentymentalna przyciąga uwagę widza od początku do końca filmu. Weźmy dla przykładu 'Północ-północny zachód' Hitchcocka. Oglądając ten film przede wszystkim świetnie się bawimy, ale intryga kryje się w spotkaniu kobiety i mężczyzny, w zdarzeniu, które rodzi podstawowe pytanie: 'Czy wreszcie się pocałują i pokochają?'
Może od razu załatwimy sprawę nieuniknionych odniesień do "Heartbreaker. Licencji na uwodzenie". Nie czuł pan presji psychicznej , że musi pan zrobić coś przynajmniej równie dobrego?
- Szczerze mówiąc nie miałem czasu, żeby o tym myśleć. Przed nakręceniem tego filmu miałem inny projekt, który jednak nie doszedł do skutku z powodu doboru obsady. Zatem do następnej realizacji minęło trochę czasu. Gdy zaproponowano mi zrobienie tego filmu, przeczytałem scenariusz i dałem się mu uwieść. Natychmiast przystąpiłem do pracy. Tak więc, do tej pory, czyli do chwili wejścia na ekrany kin 'Wyszłam za mąż, zaraz wracam', nie czuję tej osławionej presji, jaką wywiera na twórcach poprzedni film. Jedyne, co odczuwałem, to prawdziwą potrzebę zrobienia dobrego filmu, na miarę oczekiwań moich i całej ekipy. Ale myślę, że jest łatwiej rozpocząć nową przygodę, gdy ma się za sobą sukces, niż po porażce.
Jednym z powodów, dzięki któremu film odznacza się taką spójnością jest wyjątkowa dbałość o jego dwa główne aspekty: komediowość, i rzeczywiście wciąż się śmiejemy, a także romantyczność...
- Słusznie, ale wracając do "Heartbreaker. Licencji na uwodzenie", o komedii myślę podobnie jak Lauren Zeitoun i Yoann Gromb. W pewnym momencie uczucia muszą nabrać głębi. Nawet jeśli od początku film budzi śmiech, istotne jest, aby w określonej chwili subtelnie wniknąć w uczucia. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby odwołać się do romantyczności. Jednak staramy się nie wpaść w pułapkę ckliwego sentymentalizmu. Konkretnie mówiąc, chodzi o doprowadzenie bohaterów do sytuacji, w której przeżywają klasyczny dylemat; zawieszenie między namiętnością i rozsądkiem.
Sądząc z dialogów i narracji filmowej, nie unika pan pewnego rodzaju okrucieństwa i szorstkiego języka. Jest to fenomen, który stosunkowo niedawno pojawił się w naszych komediach.
- To prawda, że lubię pracować nad rozwiązaniami, które często są na pograniczu rzeczywistości, ale podczas zdjęć chcę, żeby postaci i sytuacje były jak najbardziej realne, konkretne. Oczywiście to nie wyklucza odrobiny okrucieństwa, szorstkości i zmienności, które wpływają na relacje rodzinne i, ogólnie mówiąc, międzyludzkie. Weźmy dla przykładu scenerię w Afryce. Nie sądzę, żeby odebrano ją jak z kartki pocztowej, czy jako rekonstrukcję. Kręciliśmy w autentycznych dzielnicach Nairobi i w wiosce Masajów.
Pomysł z wyjazdem do Kenii i Moskwy z pewnością komplikował sprawę realizacji. Przecież pociągało to za sobą dodatkowe koszty. Czy rzeczywiście była taka konieczność?
- Absolutnie! Powiem tylko, że początkowo zamierzaliśmy robić zdjęcia w Tanzanii, gdzie przygotowywałem dokumentację. Rozważaliśmy też możliwość kręcenia w Afryce Południowej, która do tego celu wydawała nam się idealna. Jednak po namyśle uznaliśmy, że to nie ta sama sceneria, co w filmie "Pożegnanie z Afryką". Właśnie Kenia i jej cudowne pejzaże odpowiadały mi najbardziej. Poza tym, w odróżnieniu od Tanzanii, w Kenii istniała cała infrastruktura logistyczna, będąca pozostałością po realizacji filmu "Wierny ogrodnik".
- Oczywiście, to zwiększyło koszty produkcji, ale za to uzyskaliśmy obraz realistyczny, wrażenie, że postaci działają w faktycznie istniejących miejscach. Doskonale ilustrują to sceny w wiosce Masajów. Zdarzało się, że ubieraliśmy statystów w odpowiednie kostiumy, jednak zachowaliśmy autentyczność ich zwyczajów i rytuałów. W przypadku Moskwy zadawaliśmy sobie podobne pytania. Na przykład, czy mamy najpierw zrobić kilka panoram miasta i rozpocząć zdjęcia, a może powinniśmy kręcić w Pradze, albo w nieco mniej skomplikowanym kraju? Jednak Moskwa ma w sobie coś spektakularnego, a tego właśnie potrzebowaliśmy. Moskwa to Nowy Jork Europy Wschodniej.
Może porozmawiamy o dwójce pańskich aktorów, grających główne role.
- Danny Boon jest niezwykle utalentowanym aktorem burleskowym, do tego wyróżnia się wyjątkową sprawnością fizyczną. We Francji mamy niewiele takich osobowości. Interesowało mnie w nim wyczucie komizmu. Nigdy dotąd z kimś takim nie pracowałem. Przypomina mi różniących się między sobą i jakże utalentowanych aktorów z wysokiej półki. Mówię o takich indywidualnościach jak Peter Sellers, Louis de Funes, Bourvil, czy Jim Carrey. Mam wrażenie, że w innych filmach twórcy nie wykorzystali potencjału Dany'ego. Potrafi nie tylko grać ekspresyjnie, ale też subtelnie. Ma bardzo szeroki wachlarz możliwości. Długo pracowaliśmy nad znalezieniem odpowiedniego tonu. Nawet posunęliśmy się do tego, że niektóre sceny były czystą komedią, zanurzoną w burlesce, jeszcze inne zaś pełne rezerwy i wzniosłości. Danny cały czas rzuca pomysłami. Praca z nim zamienia się w prawdziwą współpracę. U niego jeden pomysł rodzi następne. Nie obawia się nowych rzeczy. Oczywiście doskonale rozumie aspekty techniczne, wie, co i jak rejestruje kamera, a jednak cały czas pozostaje na planie aktorem. Myślę, że czuł, dokąd zmierzam. Taka praca bardzo go stymuluje.
A Diane? Dał jej pan typ roli, w której nie tylko nigdy jej nie widzieliśmy, ale nawet nie wyobrażaliśmy sobie, że może ją zagrać.
- Ma pan rację. Zawsze istnieje ryzyko, gdy obsadza się aktora w typie roli, w której nigdy nie zagrał. Poza tym, Isabelle, którą gra Diane, jest postacią dość złożoną. Cały czas kłamie i bez przerwy się zagrywa. Naprawdę trudno jest to przekazać na planie, ponieważ trzeba działać na podwójnym poziomie interpretacji. Z jednej strony gra swoją bohaterkę, z drugiej zaś zwraca się do innych postaci. Tu chodzi o odpowiednie wyważenie interpretacji. Już podczas pierwszych prób z Diane zauważyłem, że energia, talent i inteligencja pozwolą jej zagrać tę rolę. Jest aktorką, która, jak rzadko kto, potrafi zawładnąć obiektywem, a kamera to lubi. Dodam jeszcze, że ma olbrzymią wyobraźnię i jest niezwykle pracowita. Wiem, że do scen z tańcem rosyjskim harowała jak szalona. Choreografia była bardzo skomplikowana. Podczas wakacji Diane wyjechała do Stanów. Tam znalazła nauczycielkę tańca rosyjskiego, która kazała jej ćwiczyć dwie godziny dziennie. Po tej intensywnej nauce miała potworne zakwasy. Tańce rosyjskie bazują na sile mięśni ud i łydek. Może tego nie widać, ale to wymaga dużej siły fizycznej. Domyśla się pan, że Diane myśli o roli i pracuje nad nią na długo przed wejściem na plan. Wiem, że dokładnie prześledziła historię Isabelle, nadając jej więcej uroku, niż ma postać, która w scenariuszu była czasem karykaturalna. Bardzo pragnęła sprawdzić się w roli komediowej. Dla niej to było ekscytujące wyzwanie. Jak tylko pojawiła się na zdjęciach, od razu oddała pierwszeństwo instynktowi aktorskiemu. Dotyczy to również Dany'ego. Nie mogłem lepiej trafić, ponieważ nie przepadam za próbami przed wejściem na plan. Wolę zobaczyć materiał zawarty w kilku różnych ujęciach. Wiem, że aktorzy chcą czuć się wolni i lubią, gdy respektuje się ich twórczą przestrzeń. Film wiele na tym skorzystał, ponieważ Diane i Dany doskonale się bawili, chociaż nigdy się nie oszczędzali.
A teraz kilka słów o kolacji, która jest myślą przewodnią filmu.
- Mieliśmy szczęście, że mogliśmy nakręcić tę scenę pod sam koniec zdjęć, ponieważ wszyscy zdążyliśmy poznać nie tylko siebie nawzajem, ale również bohaterów filmu. Tak więc, mając to na uwadze, trzeba było częściowo zmienić scenę kolacji. Wszyscy aktorzy stali się sobie bardzo bliscy, toteż na planie byli wyluzowani. Dodam, że każdy z nich jest niezwykle utalentowany. Dlatego, jak zwykle, byłem wobec nich wymagający i traktowałem ich jak aktorów grających role główne. Słowem, byli dla mnie tak samo ważni jak 'gwiazdy' tego filmu.
Innym istotnym aspektem filmu "Wyszłam za mąż, zaraz wracam" jest jakość obrazu. Biorąc pod uwagę scenografię i oświetlenie, komedię często, przynajmniej we Francji, traktuje się jak ubogiego krewnego.
- Akurat dla mnie oświetlenie i dekoracje, czy sceneria, mają ogromne znaczenie. Pewna wizualna elegancja nie przeszkadza nam, żeby się dobrze bawić i pośmiać. Powiem tylko, że jeśli coś jest wstrętne, nie mogę kręcić, czuję się wprost fatalnie. Jest to niczym doznanie fizyczne. Ponieważ mamy do czynienia z komedią, zdarza się, że filmujemy sytuacje na granicy przyzwoitości i dobrego smaku. Skądinąd, dobrze jest znaleźć formę klasyczną i elegancką po to, żeby widzowie zanurzyli się w świecie, któremu nic nie brakuje i o którym marzą. To, co widzimy na ekranie dzieje się dzięki wysokiej klasy specjalistom, dbającym o kadr, oświetlenie i dekorację. Jeśli chodzi o mój film, chciałbym wspomnieć o tych, którzy przyczynili się do jakości wizualnej i harmonii filmu. Należą do nich operator obrazu Glynn Speeckaert, kamerzysta Patrick de Ranter i scenograf Hevre Gallet.
Wszystko to każe nam myśleć o sławnych komediach Franka Capry, Billy Wildera czy Roba Reinera.
- Oczywiście. "Kiedy Harry poznał Sally" jest doskonałym przykładem współczesnej komedii romantycznej, opartej na wspaniałej grze aktorów, świetnym rysunku postaci i twórczym podejściu do narracji w scenariuszu. Billy Wilder jest tutaj mistrzem. 'Garsoniera' to wzór, nie ma sobie równych. Tymczasem ja, podczas zdjęć szukam inspiracji w innych gatunkach filmowych.
Na przykład uwielbiam Spielberga za jego precyzję i twórcze podejście do reżyserii. Jest w tym mistrzem. On także mnie inspiruje, chociaż trudno się tego dopatrzyć w moim filmach. Mam na myśli precyzję, sposób ukazywania rzeczy, narrację, układ sekwencji...
Ma pan 51 lat. "Wyszłam za mąż, zaraz wracam" jest pańskim drugim filmem pełnometrażowym. Przedtem pracował pan w reklamie, dla Bessona i w telewizji. Ten okres można nazwać nauką?
- Tak, to było szkolenie w zakresie zawodowego doskonalenia technicznego, ale też był to czas potrzebny do osiągnięcia dojrzałości. Z pewnością już wtedy myślałem o chwili, w której będę gotowy wziąć się za film pełnometrażowy. Na przykład dzięki pracy w reklamie poznałem techniki montażu, zrozumiałem, na czym polega skuteczność oddziaływania obrazu i przekazywanie widzowi idei. Natomiast dzięki pracy w telewizji otarłem się o aktorów i nauczyłem się, jak prowadzić narrację, czyli opowiadać historie. Do zawodu reżysera trzeba nie tylko dojrzeć, ale też poznać jego tajniki. Jeżeli ma się to za sobą, pozostaje tylko pokonać ostatnią przeszkodę: podjąć decyzję. Poza tym jestem prawdziwym kinomanem. Obejrzałem naprawdę mnóstwo filmów i w zasadzie ta pasja zadecydowała o moim wyborze. Często powtarzam młodym reżyserom, żeby oglądali filmy. Stanowią one coś w rodzaju biblioteki umieszczonej w podświadomości. Mogę się do niej odwołać i odpowiedzieć na wszystkie pytania, które stawiam sobie podczas pracy nad filmem. Zawsze stosuję tę zasadę.
Wciąż myśli pan o tym filmie?
- Chętnie zatopiłbym się w chwili wejścia filmu na ekrany, ale mam na głowie coś innego. To film angielski i w wersji angielskiej, oparty na powieści Nicka Hornby'ego, który napisał między innymi "Wierność w stereo" i "Był sobie chłopiec". Uwielbiam jego pisarstwo. Projekt powstał w chwili ukazania się "Licencji na uwodzenie" w Wielkiej Brytanii. Angielska publiczność dość ciepło go przyjęła. Jeden z agentów postanowił przedstawić mnie tamtejszym producentom. W rezultacie zaproponowano mi realizację filmu. Wiele czasu spędziłem nad scenariuszem i odpowiednim doborem obsady. Na jesieni zaczynamy zdjęcia.