Reklama

"Święci z Bostonu": JAK DOSZŁO DO REALIZACJI

Pewnego razu był sobie był sobie Irlandczyk, który pracował jako barman w jednym z podłych barów Los Angeles. Gdy nasz bohater wracał do domu po nocy wypełnionej użeraniem się pijanymi typami, okazało się, że w jego bloku właśnie znaleziono martwą kobietę (przedawkowała heroinę). Wokół niej, z szaleństwem w oczach krzątał się handlarz próbujący wydobyć z trupa pieniądze, jakie była mu winna owa nieszczęśniczka. Ten absurdalny widok do tego stopnia zafascynował i zainspirował naszego bohatera, że napisał on scenariusz filmowy. Ale wtedy zaczęły się schody...

Reklama

Troy Duffy, bo tak nazywał się ów barman, po kilku miesiącach miał już gotowy tekst, który nazwał "Święci z Bostonu". Miało to być dziwaczne połączenie kina akcji i komedii, utrzymane w klimacie filmów Quentina Tarantino, czy Roberta Rodrigueza. Historię, jaką postanowił opowiedzieć Duffy, trudno uznać za konwencjonalną. Jej bohaterami uczynił dwóch irlandzkich, katolickich do szpiku kości braci bliźniaków, którzy w Bostonie wpadają w rozgrywkę pomiędzy rosyjską mafią i FBI. Jako że obaj mają "misję od Boga", by na wzór Charlesa Bronsona w "Życzeniu śmierci" wziąć sprawiedliwość we własne ręce i oczyścić miasto z przestępców, zapowiada się niezła "zabawa". Mimo, że Duffy wcześniej nigdy nie miał do czynienia ze światem filmu, jego scenariusz okazał się strzałem w dziesiątkę. Za kilkaset tysięcy dolarów błyskawicznie zakupiła go znana wytwórnia Miramax (z kolei przedstawiciele Paramount zgodzili się podpisać w ciemno umowę na dwa następne scenariusze Troya za niebagatelną kwotę 500 tysięcy dolarów).

Chociaż Miramax zgodził się powierzyć reżyserię Duffy'emu, już w fazie przedwstępnej całej produkcji doszło do poważnego konfliktu między producentami i reżyserem. Wytwórnia próbowała mu narzucić wybranych przez siebie aktorów (m.in. Sylvestra Stallone...), na co Duffy zareagował zerwaniem umowy, bo jak stwierdzil: "nikt mi nie będzie mówił, kto ma grać w moim filmie". W ustach faceta, który zanim napisał "Świętych z Bostonu" nie miał żadnego doświadczenia z filmowym showbiznesem, brzmi to dość odważnie. Na szczęście, to właśnie owa bezkompromisowość (niewielu ma na tyle odwagi, żeby oprzeć machinie produkcyjnej Hollywoodu, a tutaj mamy jeszcze do czynienia z debiutantem!) zdecydowała o ostatecznym kształcie "Świętych z Bostonu".

Jeszcze zanim zakończyły się zdjęcia w Hollywood pojawiła się plotka, że Duffy jest tylko podstawionym pozorantem, ponieważ to niemożliwe, że debiutant, "sam z siebie" napisał tak dobry scenariusz. "Ludziom jest naprawdę ciężko w to uwierzyć. Żadnych lekcji reżyserii, żadnych lekcji pisania scenariuszy, żadnego przygotowania zawodowego. Od zera do bohatera w dwie sekundy. I to jest to! Tyle tylko, że nikt tego nie kupuje" - śmieje się Duffy. I po chwili dodaje już na poważnie - "A prawda jest taka, że jestem wytatuowanym, maniakalnym, pieprzonym irlandzkim barmanem i po prostu mam właściwe spojrzenie!".

Pytany o swój stosunek do przemocy, na której przecież zbudowany jest cały film (krytycy porównywali go m.in. do "Wściekłych psów" Tarantino i "Urodzonych morderców" Oliviera Stone'a) Duffy nie może powstrzymać się przed emocjami: "Pomyślcie o tym - ludzie każdego dnia oglądają wiadomości i coraz częściej nie mogą opanować uczucia niesmaku, jakie ich ogarnia. Susan Smith utopiła swoje dzieci... Facet wchodzi do MacDonalda i zaczyna strzelać do wszystkiego, co się rusza. Codziennie słyszymy i oglądamy takie rzeczy, że nawet gdybyśmy byli Matka Teresą w pewnej chwili i tak nadejdzie ten moment przełamania. Pewnego dnia oglądasz znowu wiadomości i mówisz: ktokolwiek zrobił te straszne rzeczy, powinien za nie zapłacić głową. A potem, na chwilę wkrada ci się do głowy zupełnie inna myśl: ktokolwiek to zrobił powinien umrzeć i to bez żadnej pierdolonej ławy przysięgłych. Dlatego zdecydowałem się zrobić ten film i dać ludziom możliwość realizacji tej chorej fantazji. Natomiast z drugiej strony: robienie filmów to najbardziej humanitarna rzecz, jaką znam, ponieważ cały czas trzeba się starać umieścić tych wszystkich ludzi w sobie, w swojej historii...chodzi o to, żeby dotknąć ich na tym najbardziej osobistym poziomie. Jeżeli straciłeś wiarę w ludzi i stałeś się cynicznym, wiecznie wszystko kwestionującym fiutem to przecież jesteś już jedną nogą w grobie".

Poza wspaniałym scenariuszem, ten film to przede wszystkim znakomici aktorzy. W jednej z głównych ról zobaczymy kilkakrotnie nominowanego do Oscara? Willema Dafoe (m.in. "Pluton" i "Speed 2"), który od samego początku był jedynym aktorem branym pod uwagę przez Duffy'ego do roli agenta FBI o homoseksualnych skłonnościach - "To było prawdziwe spotkanie dwóch osobowości. Usiadłem z nim do stołu i przez cztery bite godziny rozmawialiśmy o wszystkim, co dotyczy jego bohatera. No wiecie, o tych wszystkich małych szczególikach decydujących ostatecznym kształcie postaci. To było naprawdę wspaniałe przeżycie" - podsumowuje reżyser. "Wiedziałem, że potrzebuję kogoś z właśnie takim talentem, kogoś kto będzie potrafił rzucić mi wyzwanie" ripostuje Dafoe. W "Świętych z Bostonu" zobaczymy jeszcze Szkota Billy Connolly'ego (m.in. "Jej wysokość pani Brown") i Seana Patricka Flannery'ego (m.in. serial "Kroniki młodego Indiany Jonesa" i "Zagadka Powdera"). Jak widać, na planie zebrała się prawdziwa aktorska śmietanka.

"Święci z Bostonu" to nie tylko swoista przypowieść o przemocy, jaka stała się naszym udziałem w codziennym życiu, ale także prawdziwy produkt kultury masowej , w którym przeglądają się inne, wybitne filmy: "Blues Brothers", cykl "Życzenie śmierci", "Reservoir dogs", "Leon Zawodowiec" czy wreszcie "Siedem" ("odwrócić grzech przeciwko grzesznikowi"). To właśnie owe połączenie popkultury z elementami tzw. kultury wysokiej (tu symbolizowanej przez Pismo Święte) zdecydowało o oryginalności i nowatorstwie "Świętych z Bostonu".

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Święci z Bostonu
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy