"Sukces...": MÓWI MAREK BUKOWSKI
- Czym jest dla Pana sukces?
- Sukces to rodzina, przede wszystkim rodzina.
- A dla bohatera Pańskiego filmu?
- Przyznaję, że względność pojęcia „sukces” była jednym z elementów, które skłoniły mnie do wybrania właśnie tego scenariusza. To mnie najbardziej zainteresowało w tej historii: facet wraca do miejsca, z którego wyszedł i czuje na sobie spojrzenia ludzi. I nagle okazuje się, że cała ta męka, jaką przeszedł – tu, w wielkim mieście, tak niepotrzebna, zaowocowała tam, w stronach rodzinnych. On w oczach tych ludzi jest dokładnie tym, kim chciał być. Inna sprawa, czy potrafiłby to wykorzystać...
Wie pan, ja przyjechałem „stamtąd” i miałem parę sytuacji w życiu, kiedy myślałem, że za chwilę tam wyląduję (choć teraz uważam, że wcale nie musiałaby być to porażka). Żyjąc w wielkim mieście, siedzimy jakby w kokonie, nie zdając sobie sprawy z tego, co dzieje się na zewnątrz, nie widzimy prawdy. Ja doświadczyłem względności sukcesu, wiem, że nic nie przyjdzie samo, mam to, na co zapracuję.
I to jest normalne, a czasem zdarzają mi się jakieś wzniosłe chwile. Tyle, że realizując filmy mam na to większe szanse niż, na przykład, podając kawę w knajpie.
- Pochodzi Pan z niewielkiego miasta, skończył szkołę teatralną, wreszcie nosi imię Marek i jest rówieśnikiem bohatera filmu. W jakim więc stopniu „Sukces...” jest Pańską historią?
- Ten autobiografizm jest pozorny, owszem, staram się, aby mój film nosił moje piętno, ale nie uważam, żebym musiał się w jakikolwiek sposób obnażać. Przeglądam dziesiątki scenariuszy, powstanie niektórych sam zainicjowałem, ale nie szukam w nich odbicia siebie. Przede wszystkim zależy mi na pewnej akcyjności, na myśleniu o widzu, czy zaciekawi go to, co autor ma do powiedzenia.
W Polsce trudno trafić na scenariusz, który by się „sam” realizował, „sam” się filmował. Nasze tradycje scenariuszowe są, niestety, niewielkie, zdarzają się teksty autorskie, brakuje zaś rzemiosła – w najlepszym pojęciu tego słowa. Niemal każdy tekst wymaga ogromnej pracy. Jeśli jednak znajdę w nim coś, co mnie autentycznie zainteresuje, to jestem gotów podjąć się tej pracy. Zresztą, ten etap pracy nad filmem – praca nad scenariuszem – pociąga mnie najbardziej. Tak też było w przypadku „Sukcesu...”. Zdecydowałem się na jego realizację nie dlatego, że mogłem w nim zagrać główną rolę i nie dlatego, by się przejrzeć w głównym bohaterze jak w lustrze, ale dlatego, że opowiada o moim pokoleniu, o sprawach, które mnie interesują, portretuje rzeczywistość. Trafia w moje tematy.
- Pański film to portret pokolenia, które dojrzewało w czasie stanu wojennego, a w problemy wieku dojrzałego wkraczało w latach transformacji ustrojowej. Aż chciałoby się tę historię osadzić w ściśle określonych realiach...
- Niekoniecznie. To nie jest historia dokumentalna, to świat świadomie kreowany. Nie chodziło mi o dzieło realistyczne, podobnie, jak w przypadku „bloku.pl” chciałbym, aby ten film odczytywano jako impresję, rodzaj metafory – może sen a może takie grzebanie w pamięci.
Nie chciałem tej realności, bo tematy, jakie podejmuję w moim filmie bynajmniej nie dotyczą tylko mojego pokolenia, odnoszę wrażenie, że problemy mojego bohatera są – przynajmniej po części – problemami nas wszystkich. A realizm, linearność narracji nie sprzyja uogólnieniom. Stąd wprowadzenie animacji, stąd wyraźny podział na trzy części, eksperymentowanie z kolorem: każdy fragment filmu – dzieciństwo, dojrzewanie, dojrzałość – sfotografowany jest inaczej, z inną dominantą kolorystyczną.
- Ale od rzeczywistości uciec nie sposób...
- To prawda, dopiero kręcąc „Sukces...” przekonałem się, jak bardzo zmieniło się wszystko wokół nas. Zdecydowałem się na zdjęcia Warszawy nocą, by tych zmian nie pokazać. Tymczasem okazało się, że Warszawa końca lat 80. była zupełnie innym miastem – ciemnawym, znacznie mniej ruchliwym...
- Bez zegara na Pałacu Kultury i banerów reklamowych...
- Bez zegara i świateł. Gdybym jednak chciał te ujęcia zastąpić wykopiowaniami materiałów archiwalnym, musiałbym zapłacić straszne pieniądze. Prostsza i tańsza wydała mi się próba ucieczki od tych wszystkich niekonsekwencji i przekonania widzów, że to mogłoby się wydarzyć wszędzie. Że mimo zaznaczonych na ekranie ram czasowych ta historia jest prawdziwa w swojej uniwersalności. A jeśli chodzi o te banery – cóż, bez nich ten film nie mógłby powstać.
- Dotykamy w tej chwili dość drażliwej kwestii. Jaki był budżet filmu?
- Zamykamy się w kwocie około 1,5 miliona złotych.
- To kwota skromna, ale nie najniższa.
- Uważam, że nie pieniądze są najważniejsze, ale to, czy ma się coś do powiedzenia. Bo jeśli to coś jest naprawdę istotne i chce się to wyrazić poprzez film, to wtedy kupuje się kamerę cyfrową i kręci film za grosze. Ja miałem więcej pieniędzy, mogłem więc nakręcić film na taśmie światłoczułej. Gdybym nie dysponował odpowiednią kwotą, poszukałbym innej możliwości.
- Pytanie tylko, czy byłby to film dla rodziny i przyjaciół, czy dla ludzi, którzy pójdą na niego do kina?
- To już inna sprawa. Decyduję na realizację filmu z myślą o widzach a nie dla zaspokojenia miłości własnej. Dla mnie najważniejszy jest scenariusz i jego przesłanie. Teraz pozostaje dostosować historię do możliwości technologicznych.
- Co nie wydaje się specjalnie trudne w kraju, gdzie widz tak naprawdę nie stawia na jakość, ale na fabułę.
- Ale to nie jest wyłącznie polska specyfika. Proszę spojrzeć na kino europejskie: ile filmów powstaje tam za niewielkie pieniądze, a lista sponsorów jest dłuższa od napisów końcowych. Albo tacy „Clerks – Sprzedawcy”: czego tam trzeba, żeby zrobić film - anegdoty, dobrych dialogów i paru wykonawców.
- No i Kevina Smitha, geniusza groszowego budżetu.
- Jak pan widzi, nie trzeba wielkich pieniędzy, by zainteresować swoim filmem cały świat. To naprawdę nie jest kwestia pieniędzy.
- Pieniądze jednak ułatwiają życie. Pozwalają, na przykład, na wybór takich, a nie innych współpracowników.
- Zawsze zwracam się do najlepszych i paradoksalnie właśnie najłatwiej namówić do współpracy tych najlepszych, ponieważ mają potrzebę robienia rzeczy ciekawych, poeksperymentowania. Są pracowici, pełni pokory i skromności.
- Tak pro publico bono?
- Właśnie tak, ale i dla własnej satysfakcji oczywiście. Operator Marek Dawid był przy realizacji od początku, nie wziął złamanego grosza i nie oglądał się na to, ile w tym czasie mógłby nakręcić reklamówek, tu albo w Stanach. Podobnie Mariusz Wilczyński – autor animacji, czy Andrzej Smolik – nie pracowali przy moim filmie za swoje normalne stawki bo wtedy ta współpraca byłaby po prostu niemożliwa.
- A jak udało się Panu namówić Andrzeja Smolika. To przecież prawdziwa instytucja w branży muzycznej...
- To przede wszystkim znakomity człowiek, bardzo utalentowany, to prawda, a przekonałem go... rozmową – pogadaliśmy i się zgodził. Mam nadzieję, że praca nad moim filmem jest dla niego artystycznie cenna, bo ja o spotkaniu z Andrzejem mogę mówić tylko dobrze.
Nie wiem, jak się zakończy moja przygoda z „Sukcesem...” – wszystko okaże się po premierze filmu. Ale skoro tacy ludzie jak Smolik, Dawid, Barzan, Wilczyński - tej klasy profesjonaliści - w to weszli, to znaczy, że warto było ją przeżyć. Spotkanie z nimi było dla mnie ważne i cenne, myślę, że spotkanie ich talentów z widownią również będzie czymś ważnym i ciekawym - dla jednych i drugich.