Reklama

"Confetti": MÓWI DEBBIE ISITT

- Jak zrodził się pomysł na CONFETTI?- Moja siostra właśnie wyszła za mąż, wydając przy tym kupę forsy na ślub. Przy czym cały czas była tym strasznie zestresowana. W dniu uroczystości zakropliła sobie oczy, by błyszczały, i w ciągu dnia niemal oślepła, wieczorem niemal nic nie widziała. Następnego dnia, jadąc w podróż poślubną do Meksyku, musiała zabrać ze sobą laskę.

To była bardzo poetycka historia, więc pomyślałam: „Boże, oto stres wyciekł kroplami do oczu!”. Choć to była zwykła reakcja alergiczna, dało mi to do myślenia na temat całego tego przemysłu, jaki narósł wokół ślubów. To ciekawsze niż sama istota zawierania małżeństw.

Reklama

Pomyślałam o przeprowadzeniu jakiejś dokumentacji, więc wklepałam w internet słowo „śluby”. Otworzył się przede mną nieznany świat. Nie wychodziłam z niego przez całe cała lata!

Zakochałam się w tym świecie, miałam kupę zabawy uczestnicząc w chatach z pannami młodymi. Potem napisałam scenariusz, który z czasem przerodził się w CONFETTI. Kiedy spotkałam ludzi ze studia Wasted Talent, zdecydowałam się na film całkowicie improwizowany. Tylko tak można pokazać śluby i cały związany z nimi przemysł w sposób świeży i odkrywczy, bez dodatkowych obciążeń...

- A skąd się wziął pomysł na trzy pary i ich historię?

- Uwielbiam reality show w rodzaju „Nieustraszonych”, więc wyobraźnia podpowiedziała mi, że przecież mogą znaleźć się ludzie, którzy będą współzawodniczyć swoimi ślubami. I wtedy przyszedł pomysł na konkurs na najbardziej oryginalny ślub.

Nie wiem, skąd się mi wzięli tenisiści, ale myślę, że jest kilka par tenisowych, które marzą o ślubie na Wimbledonie. Od dawna interesuję się naturyzmem i jego otoczką – przede wszystkim dlatego, że to dość zabawne zjawisko. Już sama myśl o ślubie naturystycznym wywołuje mój śmiech. A jeśli o ślub musicalowy – to zapewne moje ukryte ślubne marzenie!

Ale nie interesowały mnie ludzkie marzenia o ślubach, ale sama natura konkursu. Już samo przygotowanie ślubu jest stresujące, a tu jeszcze trzeba go tak zaplanować, by nie tylko był oryginalny, ale jeszcze wyróżniał się na tle innych. Czułam, że aby wszystko się udało, muszę stworzyć sytuację, w której stawka będzie naprawdę wysoka.

- Dlaczego wybrała pani improwizację jako metodę twórczą?

- Kiedy dziś ludzie pytają mnie, dlaczego wybrałam improwizację, odpowiadam, że z głupoty. Ale improwizacja to było coś, czego zawsze chciałam spróbować. Z zawodu jestem aktorką i bardzo wiele uczyłam się o improwizacji podczas studiów. Prowadziłam własną trupę teatralną, w której nie tylko grałam, ale i pisałam sztuki i reżyserowałam. Po wielu latach spędzonych w trasie z tymi samymi ludźmi odkryłam, że trudno byłoby grać te sztuki tak długo, gdyby się ich czasem nie wzbogaciło – jakimś nowym słowem czy pomysłem. A ponieważ stale wystawialiśmy to samo, to moje pragnienie czegoś bardziej spontanicznego narastało coraz mocniej.

Nie znaczy to, oczywiście, że nie wierzę w scenariusze - przecież piszę scenariusze i adaptacje. Jedno z drugim nie ma nic wspólnego: tyle, że film improwizowany na planie daje znacznie więcej prawdziwej zabawy.

Kręcenie filmu to przede wszystkim operacja techniczna. Uwaga skupia się na kamerze i oświetleniu, a aktorzy tracą mnóstwo czasu, czekając na ujęcie. Obawiałam się chaosu na planie CONFETTI, więc zdecydowałam się właśnie na improwizację. Zapytałam aktorów, czy nie chcieliby wzorem swoich postaci poświęcić dwóch miesięcy na przygotowanie do ślubu, a ja będę to obserwować, nie wtrącając się w ich poczynania. Oczywiście, w trakcie realizacji czasami ingerowałam, ale zasada była, że mają być naturalni.

Aktorzy nie mieli prób, nie dysponowali żadnym napisanym tekstem. Nie mogli przyjść na plan z czymś gotowym, bo nie wiedzieli, czego od nich danego dnia będę oczekiwać. Wiedzieli tylko, że będą załatwiać coś związanego ze ślubem, a wszystko, co się zdarzy, zależeć będzie od nich – jak w prawdziwym filmie dokumentalnym.

Czasami nieco szarżowali bądź przesadzali, więc kiedy coś wydawało mi się właściwe bardziej aktorowi niż kreowanej przez niego postaci – interweniowałam. Innym razem przeczuwając, że coś się kroi, podczas przerwy sugerowałam wykonawcy taką czy inną odpowiedź, wiedząc, że to spowoduje oczekiwaną przeze mnie reakcję. Czasami próbowałam kierować sytuację w kierunku, który pchnąć akcję do przodu. Ale najczęściej starałam się trzymać z boku. Zależało mi na prawdzie i autentyczności. Dopóki czułam, że wszystko jest szczere i uczciwe, trzymałam się z daleka.

- Dobór obsady musiał być trudny, skoro wszystko opierało się na improwizacji?- Dobieranie obsady trwało dłużej niż same zdjęcia. Musieliśmy mieć pewność, że aktorzy wiedzą, na co się decydują i nie będą stawiać oporu. Przez zdjęcia próbne przewinęło się wielu wspaniałych wykonawców, którzy nie chcieli pracować bez scenariusza, inni znowu lubili improwizować, ale nie pasowali do postaci. Wreszcie udało nam się dobrać właściwą grupę. Początkowo Martin Freeman opierał się, bowiem myślał, że nie umie improwizować, ale ja czułam – obserwując go – że to potrafi i jakoś udało mi się go przekonać. Od początku wiedziałam, że Martin i Jessica Stevenson będą do siebie pasować. Uwielbiam oglądać Jessikę w „Spaced” a Martina w „Biurze”. Połączyłam ich w myślach i wydało mi się, że będą stanowić naprawdę udaną parę.

Nasza reżyserka obsady, Rachel Freck, była niezwykle użyteczna, bowiem od początku zrozumiała, o co mi chodzi. A że ma za sobą już sporo castingów do komedii, doskonale widziała, kto potrafi improwizować, a kto nie.

- Czy w podobny sposób jak obsadę dobierała pani ekipę?- Wiedzieliśmy, że potrzebujemy ekipy równie jak aktorzy zainteresowanej całym procesem twórczym. Potrzebowaliśmy ludzi elastycznych i zdolnych pracować w każdych warunkach. Spotkaliśmy wspaniałego operatora, Dewalda Aukemę, mającego doświadczenie w pracy z kamerą HD, zdobyte w trakcie realizacji wielu filmów dokumentalnych.

Ci, których wybraliśmy, byli bardzo podekscytowani ty, co miało nastąpić. I bardzo nerwowi! Na przykład, Chris Roope, musiał blisko współpracować z naszymi organizatorami ślubów, Heronem i Houghem. Nie rozmawiał z Jasonem i Vincentem jak z aktorami, ale jak z granymi przez nich postaciami i w trójkę w ramach prób opracowali właściwą oprawę uroczystości. Chris sprawił się fantastycznie, dopuszczając aktorów do głosu i wykorzystując ich pomysły. To było wspólne dzieło.

Ale najważniejszy był montażysta Nicky Ager, który musiał zamienić godziny nakręconego materiału w pełnometrażowy film.

Kiedy zaczynaliśmy montować, mieliśmy 150 godzin materiału, który bardzo dokładnie przejrzeliśmy. Zaczęliśmy od odrzucenia zbędnych wątków pobocznych, ale przecież nie mogliśmy ograniczyć się wyłącznie do najwspanialszych momentów i najweselszych żartów. Musieliśmy zdecydować, jakie wątki będą najlepsze dla poszczególnych par, które tak różnie zachowywały się na planie. To było wielkie wyzwanie, wręcz szukanie igły w stogu siana. Na szczęście, montażysta jest również moim życiowym partnerem, co okazało się bardzo szczęśliwe, bo gdyby mnie nie kochał, pewnie by mnie zamordował... A tak spędziliśmy rok montując ten film w naszej sypialni i prawie nie wychodząc na powietrze. To udało się wyłącznie tylko dzięki naszej miłości!

Także improwizacja utrudnia montaż. Kiedy mamy scenariusz, aktor wie, kiedy będzie cięcie, ale w trakcie improwizacji aktorzy ciągle rozwijają idee swoich postaci, zmieniają tematy rozmowy. Nie można ciąg wtedy, kiedy chcesz, ale dopiero wtedy, kiedy ułoży się konkretna sytuacja. Wszystko więc zależy od montażysty. Nicky jest w tym doskonały, swoimi nożyczkami może wykreować scenę, której wcześniej nie było – zachowuje się jak czarodziej.

- Ostatecznie fabuła filmu powstała w trakcie montażu...- Tak, to wyglądało jak pisanie scenariusza ze ścinek. Mówi się często, że formowanie fabuły w trakcie montażu jest wielką pomyłką. Ale w naszym przypadku, ze 150 godzinami skręconego materiału, to było jedyne wyjście. Czuliśmy się, jakbyśmy pisali swoją autobiografię: niby wiemy, co napisać, ale nie wiemy, jakich słów użyć.

- W jaki sposób film nakłada się na pozafilmową rzeczywistość?

Zależało nam, by wszystkie plenery i miejsca, gdzie kręciliśmy, były autentyczne, ponieważ prosiliśmy naszych aktorów, by wcielili się w swoje postacie. Tenisistów umieściliśmy w szpanerskim hotelu, zaś Sam i Matt wprowadzili się dom odpowiedniego domu. Ponieważ naturyści musieli być w otoczeniu naturalnym, nawiązaliśmy kontakt ze Spielplatz, naturalistyczną społecznością z Hertfordshire. Mieliśmy tam cudowne próby, musieliśmy się wszyscy rozebrać, aby aktorzy wczuli się w postacie swoich bohaterów. Czułam się dość zażenowana, ale cieszę się, że to zrobiłam.

- Czy także realizm decydował o doborze obsady?

- Nie zawsze, ale, na przykład, Jesus de Miguel jest zawodowym trenerem tenisa, który miał pomóc naszym aktorom w podniesieniu swych umiejętności. Kiedy zobaczyłam go podczas ich treningu, pomyślałam, że jest wspaniały. Ma taki uśmiech z reklamy pasty do zębów... Od razu zapytałam, czy nie zechciałby zagrać w naszym filmie.

Pomyślałam, że jego relacje z Meredith MacNeill mogłyby stać się częścią jej historii. Zwłaszcza że aktorzy mieli wyglądać jak prawdziwe postacie, a on prawdziwym trenerem znającym się na swojej pracy. Jesus trenował już wiele par i doskonale znał ten rodzaj zazdrości o niego. Nie trzeba go było nawet specjalnie reżyserować.

Pewnego dnia na korcie doszło do spięcia między Jesusem i Steve’em Manganen, który grał Josefa. Jesus przyszedł do mnie i mówi: „Strasznie działa mi na nerwy, czy mogę go zaatakować?”. Odpowiedziałam: „Jasne”. Steve nie wiedział, co jest grane, o mało co nie doszło do bójki. A najciekawsze, że wszyscy myśleli, że to spięcie było z góry ukartowane.

Podobnie było z Kate Smallwood, asystentką montażu, która – jak się okazało – przez lata współpracowała z różnymi magazynami mody ślubnej i prowadziła stronę internetową na ten temat. Miała wprowadzić Felicity Montagu i Jimmy Carra w zagadnienie i już została na planie jako ich asystentka.

Wszyscy, którzy pomagali nam w trakcie prób, nawiązali znakomite stosunki z aktorami i bardzo im pomogli. Prawdziwy jest też specjalista od operacji plastycznych nosa. Kiedy przyszliśmy do niego z pytaniem, czy nie zechciałby wystąpić przed kamerą, natychmiast zainteresował się naszymi nosami. Każdemu chciał poprawiać nos, więc z przyjemnością zagrał w filmie.

Potrzebowaliśmy też prawnika, by rozstrzygnął, czy w przypadku, gdyby taki konkurs odbył się naprawdę, ślub zawarty przez naturystów nie zostałby unieważniony. Prawnik, który udzielił nam wyczerpującej odpowiedzi, został natychmiast zaproszony na plan.

- Jak pani łączyła reżyserowanie filmu z kierowaniem tak wielką uroczystością jak finałowy ślub?- To rzeczywiście było bardzo trudne, zwłaszcza że od początku - z założenia samego filmu - nie mogła to być z góry ustawiona uroczystość. Wiedzieliśmy, że musimy kręcić te trzy śluby jednocześnie, w jednym miejscu – i żeby zarejestrować wszystko, co mogło się wtedy zdarzyć, mieliśmy do dyspozycji pięć kamer.

Aby mieć na filmie kulisy każdej z tych uroczystości, za każdą parą chodził operator i dźwiękowiec – od 9 rano do 9 wieczór.

Ja sama niewiele miałam tego dnia do reżyserowania. O większości scen, w trakcie których bohaterowie przygotowują się do ślubu, nie miałam nawet pojęcia, bo przecież nie mogłam być w pięciu miejscach jednocześnie. Biegałam od jednego planu na drugi i pilnowałam, by wszystko kręciło się bez przeszkód.

Wszyscy wiedzieli, co i kiedy robić, więc wszystko szło swoją drogą. To był rzeczywiście wspaniały wieczór.

- Czy wynik konkursu był z góry znany?

- Nie chciałam o niczym z góry przesądzać, chciałam, by wyszło to w trakcie montażu. Dlatego musieliśmy nakręcić trzy różne zakończenia z trzema różnymi zwycięzcami, by móc dokonać wyboru. Za każdym razem sędziowie wybierali zwycięzców, a my to filmowaliśmy. Do dziś nie wiem, kto wygrałby w rzeczywistości. Zapewne nie ci co w filmie...

- Czy CONFETTI miało być z założenia komedią, czy też ten nastrój ujawnił się w trakcie realizacji?

- Moim zdaniem, film zawsze powinien pokazywać wszystkie oblicza życia. Wcale nie mieliśmy pewności, że wyjdą nam te wszystkie gagi. Chciałam, by CONFETTI było realistyczne, ale zarazem zabawne. Wierzyliśmy w naszych aktorów, ale – jak wiadomo – rzeczywistość raz bywa komedią a raz tragedią lub czymś pośrodku.

I bardzo się cieszę, że to się udało. Są ludzie, którzy chcą się co chwila śmiać i nic innego ich nie interesuje. Ale według mnie inne nastroje wzbogacają nasze doświadczenie. Lubię doświadczać emocjonalnej huśtawki, kiedy idę na filmy w rodzaju „Chłopców z ferajny”. To naprawdę bardzo zabawny film, jeśli spojrzeć na niego pod pewnym kątem, można go nawet nazwać komedią. Ale jest w nim huśtawka nastrojów, która mnie przeraża. Chciałabym, by tak samo ludzie oceniali CONFETTI.

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Confetti
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy