"Misja": Czy dziś wolno jeszcze nawracać dalekie tubylcze ludy?

Kadr z filmu dokumentalnego "Misja" /materiały prasowe

To znamienne, jak inna jest wymowa tytułu "Misja" w 2024 roku, od tej z roku 1986, gdy Złotą Palmę w Cannes dostawał film Rolanda Joffe. Arcydzieło z Robertem De Niro i Jeremym Ironsem jest krytyką sojuszu tronu z ołtarzem, ale też celebruje najwyższą ofiarę misjonarzy. Dokument Amanda McBaine'a i Jesse Mossa skręca w inne rejony, stawiając pytanie o sens ewangelizacji i nawracania na chrześcijaństwo.

  • "Misja" to dokumentalna opowieść o śmierci amerykańskiego ewangelizatora, który zdecydował się nawracać jedno z ostatnich odseparowanych plemion na Ziemi. Czy taka ewangelizacja jest dziś potrzebna?
  • Film trafi na ekrany kin 22 marca 2024 roku.

"Misja": Jakie są granice?

Działalność i śmierć Johna Chau (1991-2018) była szeroko dyskutowana w USA. Podróżnik i misjonarz przez wiele lat przygotowywał się do głoszenia chrześcijaństwa mieszkańcom Sentinelu Północnego. To jedne z ostatnich ludów, które separują się od świata i radykalnie nie chcą mieć z nim żadnego kontaktu. Na małej wysepce w Zatoce Bengalskiej żyje szacunkowo od 200 do 500 osób. Plemię brutalnie przepędza intruzów, a na samą wyspę nie jest łatwo się dostać, choćby przez otaczającą ją rafę koralową. Chau mimo świadomości, na jakie niebezpieczeństwo się naraża, postanowił dostać się na wyspę, co jest zresztą zabronione przez prawo Indii, które nią administruje. Misjonarz zginął w listopadzie 2018 roku. Rybacy, z których łodzi korzystał, mieli widzieć, jak członkowie plemienia ciągną po piasku jego ciało. Do tej pory go nie odzyskano.

Reklama

Śmierć amerykańskiego misjonarza spolaryzowała opinie publiczną. Spór toczył się nie tylko między chrześcijanami, których obowiązkiem według Pisma Świętego (najróżniej odczytywanym) jest szerzenie nauk Jezusa Chrystusa, a zwolennikami świata laickiego, uważającymi, że w dzisiejszych czasach nawracanie na swoją wiarę jest przejawem nieposzanowania obcej kultury. Nawet wśród zborów protestanckich w USA misja Chaua wzbudziła spore kontrowersje.

Napędzana emocjami a nie rozumem

Twórcy "Misji" nie oceniają jego decyzji o ewangelizowaniu ludu, który strzałami i dzidami od setek lat broni się przed przybyszami. Amanda McBaine i Jesse Mossa sięgają do ocalałych pamiętników Chaua, prowadzą rozmowy z jego przyjaciółmi (jedni podziwiają jego czyn, inni go odrzucają) oraz ze zwolennikami oraz przeciwnikami ewangelizowania ludów, które chcą żyć odrębnie od cywilizacji. Dokument National Geographic ma nam pomóc zrozumieć percepcję Chaua i źródło jego żarliwej wiary. Ocena zostaje pozostawiona widzom. Jak przystało na rasowy i oparty na starej szkole reportażu dokument.

Trzeba w tym miejscu podkreślić, że wiara Chaua wyszła z bardzo specyficznego chrześcijaństwa amerykańskich ewangelików, które opiera się często na dosłownym interpretowaniu Pisma Świętego, wolnej od katolickiej czy żydowskiej egzegezy biblijnej. Jest to wiara napędzana emocjami a nie rozumem. Wiara żarliwa, ale też nieraz fanatyczna i niekontrolowana przez instytucje, jak w przypadku katolicyzmu. Chau pochodził z mieszanej rasowo rodziny. Ojciec w dzieciństwie przybył do USA z Chin, by sięgnąć po swój "amerykański sen" jako psychiatra. Chau odwoływał się do spuścizny swoich chińskich przodków, ale szybko wciągnęła go religia oraz książki przygodowe, jak Robinson Crusoe czy Przygody Tintina. Mieszanka wiary w potrzebę dosłownego odczytywania Jezusowych przykazań o nawracaniu pogan oraz chęć chłopięcej przygody w dżungli, pchnęły go ostatecznie do decyzji o dostaniu się do jednego z najbardziej odseparowanych plemion na Ziemi.

Twórcy utkali opowieść o losach Chaua z jego postów w mediach społecznościowych, pamiętnika, ale też bardzo osobistego i poruszającego listu jego ojca. Reszta rodziny misjonarza nie partycypowała w opowieści. Czy to obniża jej wartość? Trudno orzec. Rodzice Chaua bez wątpienia mogli rzucić światło na dzieciństwo najmłodszego syna, gdzie formowała się jego późniejsza żarliwość, ale przecież w "Misji" nie chodziło tylko o zrozumieniu jego decyzji. To opowieść znacznie szersza. Twórcy przedstawiają dwa punkty widzenia na kwestie misjonarstwa, będącego w czasach demonizowania każdego aspektu kolonializmu, czymś co najmniej kontrowersyjnym. Nie dotyka jednak "Misja" ani aspektu teologicznego, ani cywilizacyjnego.

Co z prawem do wolności słowa?

Czy żyjącemu odrębnie plemieniu nie należy się szansa poznania nie tylko innej religijności, ale też medycyny, nauki czy innych osiągnięć współczesności? Z jednej strony pada argument, że wszyscy, którzy zbliżali się do wyspy (nie tylko biali, ale też Hindusi) zaraziliby tubylców swoimi chorobami, ale może przywieźliby antybiotyki na inne choroby? Czy mamy prawo odmawiać komuś nawet szansy na poznanie osiągnięć naszej cywilizacji? Co z prawem wyboru? Jednym z podstawowych praw człowieka jest też prawo do wolności słowa i wolności religii, które przejawia się przecież w próbie przekonania do niej innowierców. Mamy tego zakazać, jak przekonuje jeden z byłych misjonarzy? Wszystkim religiom czy tylko chrześcijanom? Twórcy "Misji" asekuracyjnie prześlizgują się po tych fundamentalnych przecież pytaniach.

Dobrze natomiast, że "Misja" zwraca uwagę na istotę dogłębnego kształcenia i przygotowania misjonarzy (Chau niestety mimo prób takiego przygotowania nie miał), którzy powinni dogłębnie poznać kulturę i obyczaje miejsca, gdzie zamierzają nauczać o ich Bogu. Bez empatii, szacunku i pokory nie można podejmować próby dialogu międzykulturowego i międzyreligijnego. No, ale czyż nie tego nauczał Jezus, którego słowa jego misjonarze tak często wykoślawiali? O tym też jest ten wyważony, uczciwy, ale jednak bezpiecznie wygładzony dokument.

7/10

"Misja" ("The Mission"), reż. Amanda McBaine i Jesse Moss, USA 2023, dystrybutor: Mayfly, premiera kinowa; 22 marca 2024 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Misja (2024)
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama