"Teksańska masakra piłą mechaniczną". Widzowie wychodzili z tego filmu oburzeni. Jak będzie w Polsce?

Kadr z filmu "Teksańska masakra piłą mechaniczną" /Vortex/Collection Christophel/East News /East News

Gdy "Teksańska masakra piłą mechaniczną" weszła do amerykańskich kin w październiku 1974 roku, wywołała niemałe emocje. O filmie szybko zaczęły krążyć legendy. Plotkowano o scenach, które przekraczały granice wytrzymałości widzów. Ktoś zemdlał lub wybiegł z seansu z powodu mdłości, a grupa oburzonych widzów miała nawet szturmować kasy w celu uzyskania zwrotu pieniędzy. W polskich kinach nie przewiduję takich dantejskich scen, chociaż jestem pewny, że widzowie wyjdą z nich wymęczeni. I mam nadzieję, że będzie ich jak najwięcej. To debiut klasyka Tobe'ego Hoopera na dużym ekranie w naszym kraju. I naprawdę warto zobaczyć go właśnie w kinie.

"Teksańska masakra piłą mechaniczną". Mniej znaczy więcej

W momencie premiery w 1974 roku chyba nic nie zapowiadało, że "Teksańska masakra..." przejdzie do historii kina. Film był tani nawet jak na swoje czasy — według różnych źródeł kosztował od 80 tysięcy do 140 tysięcy dolarów. Pewną umowność widać nawet w sposobie prowadzenia aktorów. Może będę ostry, ale nie dziwię się, że nikt z głównej obsady nie zrobił później wielkiej kariery. W większości występów króluje tutaj albo obojętne wypowiadanie swych kwestii, albo dzika szarża. Często przekraczamy granice, w których kupujemy to, co wyprawia się na ekranie — np. w momencie, gdy grany przez Edwina Neala autostopowicz goni główną bohaterkę w kreacji Marilyn Burns, widać, że bardzo stara się, by jej nie złapać. 

Reklama

A jednak, mimo wszechobecnej taniości i pokracznych występów mówimy nie o filmie tak złym, że aż dobrym, a klasyce kina. Wynika to z faktu, że Hooper okazał się niezwykle kompetentnym reżyserem, który wiedział, co chce osiągnąć, a niedostatki produkcji potrafił przekuć w jej zalety. Wspominałem o reakcjach amerykańskiej publiczności w czasie premiery filmu i legendach o okropieństwach, które miały pojawić się na ekranie. Rzecz w tym, że "Teksańska masakra..." wydaje się filmem bardzo łagodnym w porównaniu z dzisiejszym horrorem — przynajmniej w kwestiach dosłownego prezentowania brutalności. Hooper zdawał sobie sprawę, że najbardziej boimy się tego, czego nie widzimy. Dlatego niemal wszystkie akty przemocy mają miejsce poza kadrem. Zamiast wciskać je nam w twarz, twórcy sugerują je nam zabiegami formalnymi. Najlepszym przykładem będzie wybitny montaż sceny z hakiem do mięsa.

"Teksańska masakra piła mechaniczną". Gdy Ameryka przestała być wielka

Jest jedna emocja, którą aktorzy odgrywają wspaniale — przerażenie. Dialogi być może wypadają czerstwo, ale gdy Burns zaczyna krzyczeć i uciekać w popłochu przed Leatherface'em, wierzymy jej w stu procentach. Mimo ponad pięćdziesięciu lat od premiery "Teksańska masakra..." wciąż straszy. Hooper poświęca połowę filmu na podbudowę pod wizytę w domu upiornej rodzinki. W jej czasie bohaterowie — piątka młodych ludzi, którzy podróżują vanem przez Teksas — zdają się wkraczać w kolejne kręgi piekła, ukazujące powolny upadek i zepsucie Ameryki, która była jeszcze tak niedawno wielka.

Wszystko rozgrywa się w upalne, teksańskie lato. Gorąc, który uprzykrza czas bohaterom, jest wręcz fizycznie odczuwalny na sali kinowej. Upał, pot, ale też brud i fetor tworzą paradoks odbiorczy — przyprawiający o mdłości, a jednocześnie hipnotyzujący i niepozwalający oderwać się od ekranu. To pocztówka ze świata, który najlepszy czas ma już za sobą i powoli zdaje sobie z tego sprawę. Gdy bohaterowie w końcu znajdują domek na odludziu, okazuje się on w pewnym sensie upiornym zamczyskiem tego królestwa, skupiającym wszystkie jego patologie podniesione do potęgi i przedstawione w najbardziej wynaturzonej formie. Hooper filmuje jego wnętrze, skupiając się na budzących grozę detalach, a jednocześnie świetnie ogrywając ograniczone oświetlenie. 

"Teksańska masakra piłą mechaniczną". Jeden z najstraszniejszych filmowych antagonistów

Bardzo lubię moment, w którym Leatherface — infantylny olbrzym w masce i fartuchu rzeźnickim, który okaże się głównym zagrożeniem dla bohaterów — ujawnia swe oblicze publiczności. Dziś jego wejście byłoby podprowadzone muzyką lub ograne jako kolejny jumpscare. Tymczasem Leatherface pojawia się nagle, bez jakichkolwiek efektów dźwiękowych, nie licząc kwiczenia świni idącej na rzeź (niezbyt subtelna metafora losu niektórych bohaterów). Co ważne, antagonista do dziś budzi trwogę. To przestraszone dziecko w ogromnym ciele, które będzie broniło swoich czterech ścian ostatecznymi środkami. Mimo swej postury zdaje się nie męczyć i gdy zacznie za kimś podążać, nie spocznie, dopóki nie złapie swej ofiary. Tym pozostaje jedynie ryk niewinności lub dziki śmiech, powoli przekraczający granice obłędu. 

Trwająca zaledwie 83 minuty "Teksańska masakra piła mechaniczną" to seans odczuwalny niemal fizycznie. Męczący, ciążący na żołądku. Nie są to najlepsze slogany reklamowe, ale naprawdę polecam, by nadrobić tę klasykę w kinie. Cieszę się ogromnie, że wprowadzanie kultowych filmów sprzed lat na duże ekrany staje się coraz częstszą praktyką. I zazdroszczę wszystkim, którzy odkryją w ten sposób dzieło Hoopera.

9/10

"Teksańska masakra piłą mechaniczną" (Texas Chain Saw Massacre), reż. Tobe Hooper, USA 1974, dystrybucja: Velvet Spoon, premiera kinowa: 16 maja 2025 roku

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy