Sean Penn: gdy nie chce o czymś rozmawiać, po prostu ucina wątek

Sean Penn w Marrakeszu (30 listopada 2024), fot. organizatorzy festiwalu / FIFM24 /materiały prasowe

- Nigdzie nie zajdziemy, jeśli pozwolimy sobie na życie w kulturze narzekania. Trzeba znaleźć sobie balans, ja go odnalazłem w mojej własnej bańce. Czuję się w niej ekstremalnie szczęśliwy - mówi Sean Penn na konferencji prasowej na Festiwalu Filmowym w Marrakeszu, w której uczestniczył współpracujący z Interią Artur Zaborski. Nasz dziennikarz zapytał go o współpracę z Polakami przy dokumencie "Superpower", który poświęcił ukraińskim uchodźcom wojennym. - Odwiedziłem południe waszego kraju, co było pięknym doświadczeniem - przekonuje hollywoodzki gwiazdor, który w rozmowie z mediami odniósł się także do drugiej kadencji Donalda Trumpa i tchórzostwa Akademii przyznającej Oscary.

Sean Penn: na własnych zasadach

Sean Penn na konferencję prasową na Festiwalu Filmowym w Marrakeszu przychodzi na czas i uprzejmie się ze wszystkimi wita. Jest szarmancki i uprzejmy. Ale tylko gdy pada pierwsze pytanie od dziennikarzy, wyciąga z kieszeni papierosy i odpala jednego, mimo że w ekskluzywnym hotelu, w którym się z nim spotykamy, panuje bezwzględny zakaz palenia. Na pytania aktor też odpowiada na własnych zasadach. Rzadko się nad czymś rozwodzi, a gdy nie chce o czymś rozmawiać, po prostu ucina wątek.

Przekonuję się o tym, gdy pytam go o dokument o Ukrainie, który nakręcił z pomocą Polaków. - Jak świat wie, Polska, zarówno rząd, jak i ludzi, otworzyli swoje serca i drzwi. Odwiedziłem południe waszego kraju, co było pięknym doświadczeniem. Mieliśmy świetnych partnerów z Polski, z którymi kontynuujemy współpracę - mówi Penn.

Reklama

- Musimy dalej walczyć o pokój. Ale nie o pokój według definicji Viktora Orbána, Moskwy czy Pekinu. Dla mnie pokój jest tym, co zdefiniuje Ukraina. Choć kiedy patrzę na wzajemne zainteresowanie Orbána i naszego amerykańskiego prezydenta elekta, zaczynam się poważnie niepokoić, czy on w takiej formie zaistnieje - kontynuuje aktor.

Jak się zapatruje na drugą kadencję Donalda Trumpa w Białym Domu? - Nie tylko Stany Zjednoczone stają dzisiaj przed poważnym wyzwaniem zrozumienia, jaką tożsamość chcą przybrać. Każdy z nas po przebudzeniu się aspiruje do tego, żeby coś zrobić dla świata. Bo najpierw jesteśmy ludźmi, a dopiero potem obywatelami kraju, w którym się urodziliśmy. Nie oskarżyłbym siebie o bycie dyplomatą działającym na rzecz Stanów Zjednoczonych, za to nazwałbym siebie patriotą. Tyle tylko, że żeby być fair, to musiałbym dodać, że jestem patriotą w kryzysie - tłumaczy gwiazdor. - Pamiętam, że Brendana Behana [irlandzki poeta, zagorzały zwolennik IRA - przyp. AZ] ktoś raz zapytał, czy rozważał, żeby zająć się polityką. Odpowiedział, że nie, bo ma tylko jedną twarz. Widzę sprawę w taki sam sposób - dodaje.

"Trzeba znaleźć sobie balans, ja go odnalazłem"

Zaznacza też, że nigdy nie czuł się aktywistą ani działaczem humanitarnym. - Nie czuję się komfortowo, słysząc takie określenia. To, co robię, jest częścią mojej działalności jako aktor. Bardziej widzę siebie jako hydraulika, który po prostu rozumie, jak naprawić pewien układ hydrauliczny. Uważam, że bardzo ważne jest, żeby każdy mógł podejmować akcje na miarę swoich możliwości, bo liczy się zarówno działanie na wielką skalę, jak i tę małą, mikro. Jedni wprowadzają je w obszarze swojej rodziny, a inni w życiu publicznym - uważa Penn.

- Nigdzie nie zajdziemy, jeśli pozwolimy sobie na życie w kulturze narzekania. Trzeba znaleźć sobie balans, ja go odnalazłem w mojej własnej bańce. Czuję się w niej ekstremalnie szczęśliwy. Budzę się w niej podekscytowany każdego dnia. I kiedy słyszę kolejne doniesienia naukowców na temat tego, w jakim stanie jest nasza planeta, nie przyjmuję ich wszystkich do wiadomości. Nie oznacza to, że neguję naukę, bo wiem, w jakim niebezpieczeństwie jesteśmy. Skupiam się jednak na tym, że cały czas posuwamy się naprzód i staramy się coś z tym zrobić - dodaje.

A kiedy ktoś pyta go, jaką ma radę dla młodzieży, która dzisiaj próbuje łączyć działalność filmową z działalnością aktywistyczną, odpowiada: - Nigdy nie używaj swoich mediów społecznościowych dla siebie.

64-letni Amerykanin już dawno wyszedł poza działalność aktorską. Dziś także wspiera projekty, które jego zdaniem wnoszą istotny głos do debaty społecznej. Jednym z hitów festiwali filmowych w 2024 roku był film "September 5" (polska premiera 27 lutego 2025) w reżyserii Tima Fehlbauma z główną rolą Petera Sarsgaarda. Szwajcarski twórca opowiada w nim o wydarzeniach na Letnich Igrzyskach Olimpijskich w Monachium w 1972 roku, kiedy terroryści z Czarnego Września wtargnęli do wioski olimpijskiej, zabijając dwóch członków izraelskiej drużyny i biorąc dziewięciu kolejnych jako zakładników. Ten skromny film nie powstałby, gdyby nie firma produkcyjna Penna.

- Pamiętam uczucia, z jakimi jako dziecko oglądałem to, co działo się na igrzyskach w Monachium. Towarzyszyła mi fascynacja i niepokój. Perspektywa, którą przyjął twórca "September 5", jest unikatowa, dlatego od razu chciałem postawić na tego młodego reżysera - tłumaczy decyzję o wsparciu projektu Penn.

Film ma świetną passę, i choć firma produkcyjna Seana Penna nie zainwestowała wielkich środków w kampanię oscarową, co mają w zwyczaju duzi producenci, to został nominowany do Złotych Globów - powalczy o statuetkę za najlepszy film. Dyskusja w branży na temat tego, czy Oscara dostają najlepsze filmy, czy te najlepiej promowane, trwa od lat. Jak zapatruje się na nią Penn? - Ważność nagród jest zależna od ważności filmów, które je dostają - przekonuje.

 - Cała reszta to nonsens. Dzisiaj najważniejsze wydają się statuetki dla produkcji telewizyjnych. Akademia przyznająca Oscary stchórzyła przed byciem częścią czegoś większego, tak naprawdę ograniczała nie tylko wyobraźnię twórców, ale też i ich samych jako ludzi ze względu na to, skąd pochodzili. Dziś ekscytuję się, kiedy członkowie Akademii nagradzają takie filmy, jak "The Florida Project", "I’m Stil Here" czy "Emilia Pérez" - uzupełnia.

Sean Penn: jest tyle produkcji, że trudno coś wybrać

Za ważny film mijającego roku uznaje też "Wybrańca" ("The Apprentice"), ale niepokojące wydaje mu się to, że trudno było go znaleźć w kinach. - Z dystrybucją kinową dzieje się coś dziwnego - twierdzi. - Nie mogę się w tym temacie w pełni wypowiedzieć, bo nie do końca rozumiem, jak młoda widownia przyswaja filmy i informacje o nich. Ja jestem z pokolenia, które zakochiwało się w dziewczynach z wielkiego ekranu. Teraz jednak jest tyle produkcji, że trudno w ogóle coś wybrać. Ma to swoje plusy - oglądanie filmów spoza Ameryki nie jest już dla mnie takim wyzwaniem, jak wtedy, gdy zagraniczne produkcje grało tylko jedno czy dwa kina. Z drugiej jednak strony biznes tak mocno wdarł się do sztuki, że dzisiaj do kin wpuszcza się głównie kino gatunkowe. Trudno znaleźć w repertuarze ambitne, skłaniające do myślenia produkcje - dodaje.

Jaki jest tego efekt? - Że ludzie tacy jak ja nie chodzą już do kina, bo najciekawiej napisane scenariusz znajdują w telewizji. Widząc, jaka jest tendencja w kinach, przestałem ufać w ich repertuar. Poszedłem jednak na "The Apprentice" i szczęka mi opadła - zapewnia.

Mówi, że dobry scenariusz jest w stanie poznać po lekturze zaledwie dziesięciu stron. Ale przygotowanie do roli za każdym razem wygląda u niego inaczej. - Dużo zależy od sposobu pracy reżysera. Weźmy Clinta Eastwooda [Sean Penn dostał Oscara za rolę w wyreżyserowanym przez Eastwooda filmie "Rzeka tajemnic" - przyp. AZ]. Jeśli naprawdę poznasz Clinta, zrozumiesz, że najbardziej kocha jazz i improwizowaną muzykę. A to oznacza, że magia dzieje się od razu, tylko za pierwszym razem. Więc nawet jeśli wydaje ci się, że możesz zagrać swoją rolę lepiej w drugim ujęciu, magia, której on szuka, znajduje się w tym pierwszym. I w takim przypadku przygotowujesz się zupełnie inaczej. Zmuszasz się, żeby być gotowym. Clint pozwoli ci na drugie podejście, ale zazwyczaj i tak użyje tego pierwszego - opowiada Penn, który ma na koncie współpracę z takimi tuzami kina, jak Terrence Malick, Alejandro González Iñárritu, Brian De Palma, Woody Allen, Oliver Stone czy Gus Van Sant.

"Wziąć głęboki oddech i zacząć wszystko od nowa"

- Przeglądałem ostatnio swoje portfolio i pomyślałem: "O Boże, jestem już taki stary!" - śmieje się aktor. - Ale to dobrze, bo jeśli masz okazję nauczyć się swojego rzemiosła profesjonalnie, to z czasem wiele rzeczy, które stosujesz w procesie, staje się częścią twojej natury. W efekcie pewne rzeczy robisz mniej świadoma, przychodzą naturalnie. Możesz po prostu skoncentrować się na wizji reżysera i zobaczyć, jak twoje nogi tańczą w rytm tego, co on ci proponuje - uzupełnia.

- Najlepsze w tym zawodzie jest to, że nigdy nie przestajesz się uczyć. Nie chodzi o to, że my uczymy się tylko nowych rzeczy, bo część pracy, którą wykonujemy, jest zwyczajnie ulotna. Czasami więc najlepszą lekcją jest to, żeby nie polegać na doświadczeniu, które zdobyliśmy, tylko żeby wziąć głęboki oddech i zacząć wszystko od nowa - przekonuje.

A jak zapatruje się na rozwój AI? - Mam pewną teorię - mówi. - Wszystkie dane, którymi posługuje się AI, to dane zdobyte przez człowieka. A człowiek nie jest z natury dobry. Sztuczna inteligencja szybko to rozpozna i kierując się tym, że ma czynić świat lepszym, uzna za konieczne własne samobójstwo. Wszystkie nasze telefony komórkowe padną, bankomaty przestaną działać, w szpitalach wydarzą się straszne rzeczy. Przez jakiś czas będziemy żyli w okresie wyrzeczeń. Jednak nauka przetrwa w ludzkich umysłach i z czasem ją odbudujemy. Myślę, że właśnie tak się to potoczy - wieszczy aktor.

Artur Zaborski, Marrakesz


INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Sean Penn
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy