Reklama

Arcydzieło, które przetrwało próbę czasu. "Ojciec chrzestny II" kończy 50 lat

Jedenaście nominacji do Oscara, sześć zdobytych złotych statuetek (w tym za najlepszy film i reżyserię), kultowy status i ponad trzygodzinny metraż. Właśnie mija pięćdziesiąt lat od oficjalnej premiery "Ojca chrzestnego II" i z ręką na sercu można stwierdzić, że to arcydzieło, które nie zestarzało się ani trochę.

Jedenaście nominacji do Oscara, sześć zdobytych złotych statuetek (w tym za najlepszy film i reżyserię), kultowy status i ponad trzygodzinny metraż. Właśnie mija pięćdziesiąt lat od oficjalnej premiery "Ojca chrzestnego II" i z ręką na sercu można stwierdzić, że to arcydzieło, które nie zestarzało się ani trochę.
Al Pacino jako Michael Corleone /Paramount /Getty Images

To prawdopodobnie dzięki drugiej części "Ojca chrzestnego" Francis Ford Coppola, Al Pacino i Robert De Niro umrą sławni (warto jeszcze pamiętać o Robercie Duvallu, który także zasługuje, aby znaleźć się na tej samej liście). Dlaczego? Bo trudno sobie wyobrazić, aby za kolejne 50 lat mielibyśmy pisać o tym filmie inaczej, niż w samych superlatywach. Bo to dwie przepastne historie w jednej, które korespondują ze sobą i przeplatają się motywami (władza, rodzina czy nawet kryzys własnej tożsamości). Bo chyba żaden inny dramat - może poza pierwszą częścią - nie wpłynął aż tak na nasze postrzeganie amerykańsko-włoskiej mafii, czy też na sam obraz kunsztownej sztuki gangsterskiej we współczesnej popkulturze.

Reklama

Prawdopodobnie sam Coppola - choć dziś przez wielu nazywany czołowym amerykańskim megalomanem (ze względu na jego najnowszy film "Megalopolis") - nie mógł przewidzieć, że wraz z tuzami aktorstwa tworzy historię kina... po raz kolejny.

Trudne miłego początki

Coppola nie był skory, aby wracać do tej historii. Czuł, że pierwszy "Ojciec chrzestny" to rzecz kompletna, która świetnie sprawdza jako autonomiczne dzieło. "Nie potrzeba jej żadnych dopowiedzeń" - zapewne mamrotał pod nosem, kiedy pojawiła się perspektywa nakręcenia drugiej części. Coppola od zawsze był kinofilem i zdawał sobie sprawę, że wszelakie sequele forsowane przez dystrybutorów zazwyczaj okazują się parodiami swoich poprzedników. Nie wiedział wówczas, jak bardzo się myli.

Tyle że namówił go sam Paramount (studio filmowe odpowiedzialne za pierwszy epizod - przyp. red.), który - zamiast powierzyć materiał Martinowi Scorsese - postanowił raz jeszcze postawić na swojego czarnego konia. Dla Coppoli kręcenie pierwszej części przypominało stąpanie po linie nad Wezuwiuszem - w każdej chwili mogło dojść do tragedii i tym samym przerwania pracy na planie.

Niepewność co jakiś czas powracała, a reżyser wciąż się wzbraniał. Studio jednak nie dało za wygraną i obiecało, że nie będzie ingerować w warstwę artystyczną filmu, czyli narrację, metraż czy samą obsadę (już przy pierwszej części Paramount robił dosłownie wszystko, aby nie zatrudnić Ala Pacino, który był pierwszym wyborem Coppoli). Nic dziwnego, że tak trudno było przekonać reżysera, ale - jak to mówią - w tym biznesie każdy ma swoją cenę.

Sequel zwrócił się kilkukrotnie

Tylko czy nieco więcej autorskiej przestrzeni i lepszy kontrakt były wystarczającym powodem, aby powrócić do tej opowieści? Przecież Coppolę aż mdliło na myśl, aby w ogóle ryzykować i narazić się na pośmiewisko całej Ameryki. Odpowiedź na decyzję reżysera znajdziemy u Sama Wassona, amerykańskiego dziennikarza i autora książki "Francis Ford Coppola. Rewolucjonista". Powiedział on kiedyś, że Coppola to człowiek wiecznie "niespokojny, który nigdy nie spoczywa na własnych laurach i zawsze pragnie odkryć coś zupełnie nowego" (tłumaczenie własne - przyp. red.). Czyli Coppola w głębi duszy czuł, że po poprzednim wzlocie w historii Michaela Corleone musi nastąpić upadek. I że to on powinien go zekranizować.

Dzięki pracy całego zespołu Amerykańscy widzowie już w 1974 roku mieli okazję obejrzeć sequel, który nieoczekiwanie jawił się jako - być może - lepszy od pierwszej części. Przy około 13-milionowym budżecie w samych Stanach dramat zarobił ponad cztery razy tyle, co tylko udowodniło, jak wiele osób wyczekiwało dalszych losów Michaela Corleone.

 W Polsce zaś musieliśmy poczekać jeszcze dwa lata, aby "Ojciec chrzestny II" przeszedł przez filtr PRL-owskiej dystrybucji. Nie zmienia to faktu, że przyjął się on tak samo dobrze, jak pierwsza część. Na świecie sequel zarobił łącznie 93 miliony dolarów, a sam Coppola wierzy, że "dwójka" jest filmem "kompletnym, a być może nawet lepszym od oryginału". Po latach widzowie faktycznie przyznają mu rację.

Status kultowy dopiero po latach

Niemniej w 1974 roku nie wszystkie głosy były pozytywne - choćby amerykański recenzent Roger Ebert wystawił jedynie ocenę 3/4, pisząc, że częste skoki w akcji mocno wpłynęły na dynamikę samego filmu - była to dla niego największa wada, odczuwalna aż do samych napisów końcowych. Innymi słowy nie każdemu pasował tak epicki czas trwania - w końcu 3 godziny i 20 minut to całkiem sporo nawet na samego Coppolę, któremu nierzadko udaje się jednak zmieścić w trzech godzinach.

Legendarna krytyczka filmowa Pauline Kael była natomiast jedną z pierwszych osób, które zachwyciły się nowym projektem Coppoli. Pisała, że dwójka jest jeszcze piękniejsza, bardziej kompleksowa i treściwa, zwracając również uwagę na to, jak silnie potrafią rezonować sceny przemocy z udziałem Roberta De Niro. Entuzjazm Kael okazał się proroczy - przyrównując Coppolę do samego Lwa Tołstoja, autorka - o dziwo! - nie chybiła. Jej odważne porównanie w żadnym wypadku nie było wówczas na wyrost.

Aczkolwiek sam Coppola przewidywał klęskę: po pierwszych pokazach widzowie zaczynali się gubić w tej dualnej narracji oraz tęsknili za Marlonem Brando. Ten ostatni miał zresztą wystąpić we flashbackach, ale aktor - znany ze swojego trudnego charakteru - miał na pieńku z Paramountem i nic z tego nie wyszło. Zastąpił go wówczas mało znany Robert De Niro, a wszyscy wiemy, że widzowie nie lubią tego typu zmian w castingu.

Wysokie ciśnienie podnosił też kontraktowy problem z Alem Pacino, który w filmie praktycznie nie wystąpił ze względu na inne zobowiązania. Coppola tracił całą nadzieję i naprawdę na ostatnią chwilę postanowiono przemontować cały film i zmniejszono końcową ilość skoków w akcji. Nagle nowe opinie były znacznie lepsze. Jeszcze przed premierą mówiono, że znowu mamy do czynienia z misternym arcydziełem.

Dzieło zwyczajne, a jednak niezwykłe

Istotą tej historii jest jej prostota - nie ma tu przeintelektualizowanych cytatów czy niekontrolowanego chaosu w ekspozycji. Sporo tu dialogu, ale, co najważniejsze, zdarzają się soczyste tajemnice. Przykładowo, "Ojciec chrzestny II" ukazuje nam każdy ważny moment, który jako widzowie potrzebujemy, aby rozwikłać zagadkę kluczowej dla fabuły "zdrady". Często - wraz z Michaelem - kluczymy i nie rozumiemy znaczeń. Odpowiedzi odnajdziemy w detalach (szczególnie w reakcjach postaci i wypowiadanych przez nich kwestiach), więc w trakcie seansu musimy pozostawać z otwartymi umysłami aż do samego końca.

W filmie na zmianę śledzimy przeszłość Vito (Robert De Niro) i współczesne losy Michaela (Al Pacino), dowiadując się, że kiedy ten pierwszy triumfował i tworzył swoje imperium, ten drugi - mimo ogromnych ambicji i umiejętności - nie potrafił w umiejętny sposób zapobiec nadciągającym kryzysom. Tylko tyle, ale i aż tyle! Coppola zwykł mawiać, że dla niego "kino i magia zawsze szły w parze". Twierdził, że ludzie odpowiedzialni za pierwsze filmy byli prawdziwymi "magikami". Po latach rozumiemy, że każdy z elementów napędzających wspomnianą prostotę - która w żadnym wypadku nie odbiera "Ojcu chrzestnemu" jego niezwykłego pierwiastka - udowadnia, że Coppola należy do grupy owych filmowych magików.  

Coppola znaczy Corleone

W 2024 roku pisząc o Coppoli nie sposób nie zahaczać o jego inne tytuły. Kiedy w nowym "Megalopolis" amerykański reżyser łasił się na autorskie metafory, a nawet metakomentarze na temat współczesnego świata, w "Ojcu chrzestnym II" postawił przede wszystkim na siłę bezpretensjonalnego przekazu. Pragnął po prostu udowodnić, że zło może być jeszcze gorsze, niż na pierwszy rzut oka mogło nam się wydawać. I nie ma tu nic, czego nie dostaliśmy od kultury wysokiej już znacznie wcześniej. Przede wszystkim opus magnum Coppoli to ponad trzygodzinny epos z klasycznymi tropami o miłości, rodzinie, braterstwie, zdradzie i wewnętrznej walce dobra z własną nikczemnością.

Warto podkreślić, że sam motyw rodzinny w filmach Coppoli wybrzmiewał praktycznie od zawsze - przy jego filmach pomagała mu jego żona, Eleanor, a sam zawsze stawiał bliskich na pierwszym miejscu. To także powód, dla którego zainteresował się powieścią Puzo jeszcze przy pracy nad pierwszą częścią.

Dziś nadal mamy wrażenie, że w trakcie seansu czas płynie jakby szybciej. Gdy wchodzi majestatyczna muzyka Nino Roty, a my zanurzamy się w ten brutalny świat, odczuwamy pełne doznanie filmowej immersji. Kibicujemy Michaelowi, choć tak na dobrą sprawę... nie powinniśmy. Od początku do końca - idąc śladami swojego ojca - Michael Corleone pamięta, aby, tak jak pisał Sun Tzu, "trzymać swoich przyjaciół blisko, ale wrogów jeszcze bliżej". I jest coś w tym dramacie z tragedii antycznej, bo nawet jeśli Michael robi wszystko, aby zapobiec nadciągającym katastrofom, to i tak przypomina Edypa, którego pochłania nieuchronna bezradność. Choć (anty)bohater Ala Pacino to w gruncie rzeczy kalkulujący i bezduszny mafioso, trzymamy za niego kciuki, bowiem Michael "chce dobrze" - pragnie ochronić swoją rodzinę przed czyhającym za rogiem niebezpieczeństwem. Sam film może być także alegorią pracy Coppoli nad swoimi projektami - reżyser zawsze da z siebie sto procent, aby zrealizować wyznaczone przez siebie cele.

Na łamach portalu film.org.pl Maciej Niedźwiecki nazwał taki sposób narracji "przebiegłą, wyrafinowaną metodą komunikacji - między filmem a widzem i między bohaterami". Kiedy otaczający Michaela ludzie coraz częściej widzą w nim ucieleśnienie diabła, widz - znając nieco więcej faktów - pod koniec filmu odnajduje w nim człowieka w stalowej klatce, z której nie potrafi się wydostać. Zaczynamy także rozumieć, że syn nie ma takich samych predyspozycji do tego fachu, co jego zmarły ojciec - Vito. Stawiając bliskich na pierwszym miejscu, popełnia coraz więcej błędów (np. ufając tym, którym nie powinien). Wychodzi na jaw, że tylko jeden z nich w pełni zasługiwał na tytuł prawdziwego capo di tutti capi, co jedynie potęguje tragiczny wydźwięk całości.

Michael Corleone zostaje z niczym, a my realnie ze wszystkim - w końcu obejrzeliśmy prawdziwe kino, czyli dla wielu najlepszy film 1974 roku. Coppoli nie uda się powtórzyć już tego typu sukcesu. Po raz kolejny skuszony wyzwaniem, po latach kręci trzecią część (1990), a ta, choć będąca interesującym eksperymentem, nie spełnia oczekiwania fanów i krytyków. Może właśnie dlatego na przestrzeni kolejnych lat drugi epizod staje się tym "kultowym" - widzowie, którzy zawiedli się na zwieńczeniu trylogii, zaczęli przypominać sobie dwójkę i coraz częściej ją studiować. I tak zostało aż do dziś - właśnie mija równe 50 lat, a my wciąż pragniemy delektować się gangsterską epopeją Coppoli.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Ojciec chrzestny | Ojciec chrzestny - trylogia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy