Cannes: Siła kobiet, wojna kobiet
Tegoroczne Cannes stoi pod znakiem kobiet. Ponad 80 kobiet kina stanęło na czerwonym dywanie w symbolicznym proteście przeciwko dysproporcjom w zarobkach kobiet i mężczyzn, rekordowa liczba paneli przygląda się sytuacji kobiet w różnych częściach świata (m.in. na Bliskim Wschodzie i w Afryce). Kobieta jest też twórcą jednego z najlepszych filmów na festiwalu.
Mowa o Alice Rohrwacher ("Cuda"), która pokazała w niedzielę wspaniałego "Lazzaro Felice". Zakochałem się w tym filmie od razu, właściwie natychmiast po przedstawieniu bohaterów - pochodzących z dwóch różnych klas społecznych Lazzaro i Tancredi. Pierwszy, o urodzie cherubinka, pochodzi z wiejskiej kasty, pracuje na rzecz wywodzącego się z arystokracji Tancrediego, zbuntowanego przeciwko społecznym normom.
To zupełnie nietypowa historia przyjaźni, niepodporządkowana ani gatunkowym normom, ani przyzwyczajeniom widza. Rohrwacher nie ogląda się na nikogo ani na nic, idzie pod prąd obowiązującym w kinie tendencjom i opowiada historię z pogranicza jawy i snu. Ciąg przyczynowo-skutkowy jest umowny, zdjęcia wydobywają z krajobrazu Włoch całą paletę emocji - można się nim zachwycić, można się przerazić. Wachlarz inspiracji jest zaś niczym nie ograniczony.
Widać w tym filmie tak wpływy wielkich mistrzów (trudno uciec od skojarzeń z Luchino Viscontim, zwłaszcza jeśli wciąż pod uwagę estetykę filmu i rodowód bohaterów), jak i współczesnych filmowców (Luca Guadagnino jest przez reżyserkę niewątpliwie chętnie oglądany), a klimat przypadnie do gustu tak wyznawcom realizmu magicznego, jak i fanatykom science-fiction.
Tym filmem Rohrwacher wyrasta na jeden z najwyrazistszych głosów autorskiego kina europejskiego, a jej współpraca z siostrą, Albą Rohrwacher, na jeden z najciekawszych rodzinnych biznesów filmowych. Ten obraz ma swoją temperaturę i wrażliwość. Reżyserka pracuje na nie wszystkimi środkami gramatyki filmu, w których przeszłość stapia się z teraźniejszością. W jednej z najciekawszych scen klasyczna muzyka organowa i malarstwo zderzają się z widokiem ciasteczek za 50 euro. Sztuką jest w tym filmie wszystko - strój, fryzura (scena przemiany cherubinka, która dokonuje się z pomocą grzebienia, to kolejny majstersztyk), malarstwo, kulinaria. Esencja Włoch, esencja kina.
Niestety, nie da się podobnych komplementów skierować w stronę Evy Husson ("Gang Bang"), autorki kolejnego z konkursowych filmów. Jej "Córki słońca" ("Les filles du soleil") zostały po pokazie prasowym wygwizdane, a hiszpański dziennikarz wykrzyczał, że pokazano nam niemoralny obraz wojny. Twórczyni patrzy na armię Kurdyjek, które na terenie irackiego Kurdystanu walczą o przetrwanie, atakowane przez siły ISIS. Poznajemy je, gdy dołącza do nich korespondentka wojenna z własną, trudną przeszłością.
Czułem wielką radość, kiedy zobaczyłem, że film dotykający tak ważnego i pomijanego w kinie obszaru naszej rzeczywistości znalazł się w najważniejszej sekcji Cannes. Ale punktów za temat nie będzie.
"Córki słońca" są na pewno filmem odważniejszym niż wcześniejszy obraz Francuzki "Gang Bang", w którym pokazała hedonistycznych nastolatków. Jest tu kilka kapitalnych scen: poród na granicy wojennych stref, stojący naprzeciwko siebie dziecko i kobieta, oboje z karabinami, czy śpiewające pieśni wojenne bojowniczki zostają w głowie, mają swoją moc oddziaływania. Ale są one jedynie kontrapunktem do patetycznych słów i gestów, wypełnionych wielkimi mowami dialogów, zatrwożonych min i symboli wyrażających więcej niż tysiąc słów i banalnych opozycji, które mają podkreślić dzielność kobiet.
Tym samym Husson daje nam do zrozumienia, że nie wierzy w siłę swoich bohaterek, musi ją na każdym kroku podbijać. Wykorzystuje do tego czar Persjanki Golshifteh Farahani ("Patterson", "Piraci z Karaibów: Zemsta Salazara"), która może mówić o najsłabszej roli w karierze. Jej oszczędna gra u Jima Jarmuscha pokazała, jak wiele może osiągnąć niemal bez ekspresji. Tutaj oglądamy kontrę do tamtego występu: są łzy, są grymasy, są krzyki. Nieznośne w tak wielkich dawkach.
W tym roku na festiwalu nie ma Netfliksa, ale na szczęście jest HBO. Rok temu na Lazurowym Wybrzeżu odbyła się premiera Lynchowskiego "Miasteczka Twin Peaks". W tym roku zobaczyliśmy "451° Fahrenheita", które już w niedzielę, 20 maja, zadebiutują w HBO. Za kamerą stanął Ramin Bahrani, twórca "99 domów" z Andrew Garfieldem, a w obsadzie znaleźli się Michael B. Jordan ("Creed: Narodziny legendy") i Michael Shannon ("Kształt wody").
Chociaż to adaptacja książki Raya Bradbury’ego z 1953 roku, okazuje się, że jest to jeden z najbardziej aktualnych filmów. W świecie przedstawionym książki są zakazane, tak samo jak posiadanie opinii. Oglądając go, nie mogłem się pozbyć wrażenia, że Bahrani reaguje na to, co dzieje się we współczesnym internecie: skrótowość, brak redakcji treści, wojna w komentarzach, wszędobylski hejt i podsycanie sensacji sprawiają, że wielka literatura przestaje nas zupełnie obchodzić. Reżyser wyraża swój sprzeciw i w sensacyjnym filmie gatunkowym przemyca refleksje na temat tego, co może się stać, jeśli przestaniemy się odbijać w historiach innych, tak w literaturze, jak i w filmie.
Artur Zaborski, Cannes