Reklama

Somewhere in Bydgoszcz

Nocnym pokazem najnowszego filmu Sofii Coppoli "Somewhere" zakończył się przedostatni dzień festiwalu Plus Camerimage, po raz pierwszy odbywającego się w Bydgoszczy. Dziś poznamy laureata głównej nagrody imprezy - Złotej Żaby.

"Somewhere", kontrowersyjny zdobywca Złotego Lwa na ostatnim festiwalu w Wenecji (włoska prasa oskarżyła przewodniczącego jury Quentina Tarantino o prywatę, sugerując że dał nagrodę swojej byłej dziewczynie Sofii Copoli), zaczyna się fantastycznie. Klasyczne filmowe ujęcie: przejeżdżające po pustej, pustynnej drodze od lewej do prawej strony kadru czarne ferrari. Okazuje się jednak, że samochód robi kółko i po chwili sytuacja się powtarza, aż do kilkukrotnego zapętlenia. Po kilku okrążeniach z auta wysiada główny bohater filmu: Johnny Marco (Stephen Dorff). Cięcie.

Reklama

Nowy film Sofii Coppoli jest rodzajem kontynuacji jej największego hitu: "Między słowami". Tak jak w filmie z Billem Murrayem, tak i tu głównym bohaterem jest gwiazdor Hollywood, akcja filmu rozgrywa się głównie w hotelu (Chateau Marmont), a obok przymusowych kontaktów ze światem mediów i ludźmi show-biznesu nasz bohater ma w swoim życiu wyjątkową kobietę - kilkunastoletnią córkę, którą nagle pojawia się w jego życiu na dłużej, niż tylko kilka godzin odwiedzin u drugiego rodzica.

"Między słowami" to była samotność w wielkim mieście. "Somewhere" także jest filmem o samotności. I o kiczu bycia gwiazdą Hollywood. Jest w tym filmie dużo - nie wprost - Felliniego. Ale konferencja prasowa naszego bohatera z przedstawicielami mediów to już jawne nawiązanie do twórczości autora "8 i pół". Johnny Marco swój najnowszy film promuje właśnie we Włoszech, biorąc udział w farsownym, telewizyjnym show, podczas którego otrzymuje specjalną nagrodę. Przypomina się ostatni wywiad z Markiem Kondratem, w którym polski aktor wyznaje, że zawód aktora nie jest warty wyrzeczeń, które są z nim związane. Kondrat wspomina, że był na planie filmowym, kiedy umierała jego matka. Johnnny Marco był na panie filmowym, kiedy dorastała jego córka.

Wracający do wielkiego kina Stephen Dorff jest niezwykle przekonujący jako zmęczony życiem gwiazdor filmowy: przez cały film łazi z potarganymi włosami i zapuchniętymi jak po całonocnej imprezie oczami (myślę sobie, że dwa lata temu ta rola idealnie pasowałaby do Mickeya Rourke'a - w pewnym sensie "Somewhere" jest elegancką wariacją na temat "Zapaśnika"). Wiele wdzięku wnosi do filmu grająca córkę Elle Fanning (młodsza siostra słynniejszej Dakoty). Wydaje się jednak, że mimo kilku naprawdę świetnych momentów (na przykład scena synchronicznego tańca na rurze w hotelowym pokoju Johnny'ego Marco) i wytrawnego poczucia humoru (finałowa rozmowa telefoniczna Johnny'ego: -Uświadomiłem sobie, że jestem zerem. Po drugiej stronie słuchawki: - Może powinieneś pomyśleć o jakimś wolontariacie?), nowy film Coppoli wydaje się zbyt letni i zbyt błahy, by przyjmować bez zastrzeżeń przyznanego mu Złotego Lwa.

Subtelny harlequin

W konkursie głównym tegorocznego festiwalu o Złotą Żabę ubiega się "Last Night" w reżyserii debiutantki Massy Tadjedin. To rozgrywająca się w Nowym Jorku historia pary małżonków: Joanny (Keira Knightley) i Michaela (Sam Worthington). Dzień po tym, jak Joanna zaczyna podejrzewać swego męża o romans z koleżanką z pracy Laurą (Eva Mendes), wpada nieoczekiwanie na swego dawnego chłopaka - mieszkającego w Paryżu pisarza Aleksa (Guillaume Canet). Wykorzystując nieobecność swego męża, który w sprawach biznesowych udał się do Filadelfii (w towarzystwie Laury), daje namówić się Aleksowi na wspólną kolację.

Tadjedin subtelnie, powiedziałbym nawet, że zbyt subtelnie porusza w swym filmie temat małżeńskiej zdrady. Dużo tu zbliżeń na twarze głównych bohaterów: o ile przyjemność patrzenia na Keirę Knightley nawet w tak "psychologicznych" melodramatach jest niewątpliwa, o tyle Worthington niekoniecznie sprawdza się w roli, która wymaga od aktora czegoś więcej, niż ściągnięcia brwi w chwili emocjonalnego wzburzenia. Prawdziwym odkryciem filmu jest jednak Guillaume Canet, którego filmowy związek z Keirą Knightley zdradza momenty prawdziwej ekranowej chemii.

To bardzo nowojorski film: z nowojorskimi bohaterami (Joanna także jest pisarką, która zarabia jako wolny strzelec artykułami o modzie), z nowojorskimi mieszkaniami (trochę jak z żurnala, obowiązkowo jednak z wielkim oknem z widokiem na miasto), wreszcie słynnymi żółtymi nowojorskimi taksówkami (w których rozgrywa się wiele kluczowych scen).

Nowojorski klimat tego filmu psuje jednak reżyserski pomysł, by opowieść o dwóch miłosnych przygodach pary małżonków (w Filadelfii Michael idzie do łóżka z Evą), rozegrać w tak tandetnie symetryczny sposób. Zasada montażu równoległego pasuje tu jak pięść do nosa: ludzkie uczucia są o wiele bardziej skomplikowane, by podporządkowywać je harmonogramowi rozkładu dnia. U Tamjedin jest jak w zegarku: kiedy w Nowym Jorku Alex zaczyna masować stopy Joannie, w Filadelfii Michael wskakuje z Laurą do basenowego hotelu. Zdrady nie chadzają parami.

Ratuje "Last Night" zdrowy rozsądek reżyserki, by nie wykładać widzowi wszystkiego kawa na ławę. Świetnym przykładem ostatnia scena filmu, kiedy Michael po powrocie z delegacji zauważa porzucone na środku pokoju wyjściowe szpilki Joanny. Zamiast pozwolić mu z wyrzutem spytać: "Co robiłaś ubiegłej nocy?", Tamjedin nagle urywa ujęcie na westchnieniu Joanny i kończy film.

Gangsterski melodramat

Do reżyserskiej formy powrócił po latach Roland Joffe, twórca słynnej "Misji". Jego najnowszy obraz jest ekranizacją powieści Grahama Greene'a, opowiadającej historię młodego gangstera z Brighton - Pinky'ego (w głównej roli znany z debiutu w filmie "Control" - Sam Riley). Akcja "Brighton Rock" rozgrywa się w nadmorskim miasteczku w połowie lat 60. (u Greene'a były to lata 30.) a tłem wojny dwóch lokalnych gangów czyni Joffe subkulturowe potyczki miedzy Modsami i Rockersami.

Film Joffego balansuje między klasycznym kinem gangsterskim, nawiązującym do najlepszej brytyjskiej tradycji gatunku a moralnym melodramatem, w którym na pierwszy plan wysuwa się nie konflikt między dwoma rywalizującymi gangami, lecz między dobrem, reprezentowanym przez dziewczynę Pinky-ego - Rose, a złem, którego ucieleśnieniem jest w "Brighton Rock" postać Sama Rileya. Część gangsterska jest bez zarzutu - wiarygodna scenografia i oddające ducha epoki kostiumy oraz charakterystyczni aktorzy pozwalają widzowi wczuć się w szemrany świat Brighton lat 60. Gorzej jest, jeśli idzie o wątki miłosne - tu Joffe pozwala sobie na staroświecki melodramatyzm, który prowadzi do egzaltowanych uniesień w stylu "Przeminęło z wiatrem".

Ratują ten film aktorzy: obok Sama Rileya (który niemal przez cały film przekonująco łypie spode łba) dużą i ważną rolę ma również Helen Mirren. W niewielkich kreacjach widzimy również Johna Hurta i Andy'ego Serkisa. Ale być może najwieksze oklaski należą się Andrei Riseborough - odtwórczyni roli Rose, która w swej dziewiczej niewinności przypomina samą Carey Mulligan.Dopiero po obejrzeniu filmu dowiedziałem się, że to właśnie Mulligan miała zagrać Rose, zrezygnowała jednak z roli na rzecz występu w "Wall Street 2".

Jeszcze jedno. Film Joffego posiada rewelacyjną finałową scenę. Właściwie tylko jeden moment. Ostatnie sekundy filmu. Dla tego suspensu warto było przejść przez wcześniejsze porywy serca i rozdzieranie szat na klifach.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Plus Camerimage | Bydgoszcz | Sofia Coppola
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy